piątek, 25 grudnia 2015

Najgorsza kolacja świąteczna




W tym roku ich zwyczajowa kolacja miała odbyć się w restauracji Chez Papa przy alei Bosquet. Jed wybrał ją z paryskiego przewodnika kulturalnego na podstawie reklamy obiecującej tradycyjną jakość kuchni, i w sumie obietnica była dotrzymana. Na pół pustą salę z postaciami Świętych Mikołajów i choinkami ozdobionymi łańcuchami zajmowały przede wszystkim make grupki starszych, a nawet całkiem starych ludzi, starannie, sumiennie, niemal drapieżnie przeżuwających tradycyjne dania świąteczne. W karcie można było znaleźć dzika, prosiaka i indyka, a na deser, rzecz jasna, zakład proponował comber czekoladowy a l'ancienne, serwowany przez grzecznych, przygaszonych kelnerów, poruszających się w ciszy, jak na oddziale szpitalnym dla ciężko poparzonych. Jed zachowywał się trochę dziecinnie — i miał tego pełną świadomość — stawiając ojcu taką kolację. Ten szczupły, poważny człowiek o kościstej, surowej twarzy nigdy nie zdawał się zainteresowany rozkoszami stołu, a w rzadkich wypadkach, gdy jedli razem na mieście, bo akurat ojciec chciał się spotkać z synem w pobliżu swego miejsca pracy, nieodmiennie wybierał sushi, zawsze w tej samej restauracji. Żalosnym i zbędnym wysiłkiem były próby nawiązania gastronomicznej bliskości, której nie tylko teraz, ale też najprawdopodobniej nigdy nie było — jego małżonka za życia nie znosiła gotowania. Ale była Gwiazdka, więc jaki Jed miał wybór?
Obojętny na kwestie ubraniowe, jego ojciec coraz mniej czytał i nie zdawał się interesować niczym szczególnym. Według dyrektorki domu spokojnej starości był „umiarkowanie zintegrowany", co prawdopodobnie oznaczało, że w zasadzie z nikim nie rozmawiał. W tej chwili pracowicie przeżuwał prosiaka z mniej więcej takim wyrazem twarzy, jakby chodziło o kawałek gumy; nic nie wskazywało, że ma zamiar przerwać przedłużającą się ciszę, a Jed (nie powinien był brać gewűrztraminera do ostryg, zrozumiał to już w momencie składania zamówienia, białe wino zawsze mieszalo mu w głowie) gorączkowo poszukiwał czegokolwiek, co mogłoby przypominać temat do rozmowy.
(...) Prawdopodobnie przez analogię podejrzewamy starszych ludzi o jakieś szczególne łakomstwo, bo staramy sic sami siebie przekonać, że przynajmniej tyle im pozostało, podczas gdy w większości wypadków przyjemności podniebienia z biegiem czasu nieodwołalnie słabną, podobnie jak cała reszta. Zostają tylko kłopoty trawienne i rak prostaty.
Parę metrów na lewo od nich trzy osiemdziesięciolatki siedziały w skupieniu nad sałatką owocową — może w hołdzie dla zmarłych mężów. Jedna z nich wyciągnęła rękę po kieliszek szampana, ale jej dłoń opadła na stół, a pierś wzniosła się od wysiłku. Po kilku sekundach kobieta ponowiła próbę, jej ręka trzęsła się, rysy twarzy ścięła koncentracja. Jed powstrzymywał się przed interwencją, w końcu nie była to jego rola. Ani kelnera, który stał kilka metrów dalej i zatroskanym wzrokiem śledził sytuację; ta kobieta pozostawała obecnie w bezpośrednim kontakcie z Bogiem. Zapewne bliżej jej było do dziewięćdziesiątki niż osiemdziesiątki.
Aby rytuał spełnił się do końca, podano deser. Ojciec Jeda z rezygnacja, zabrał się do combru czekoladowego upieczonego zgodnie z tradycyjną recepturą cukierniczą. Koniec był już blisko. Czas biegł miedzy nimi dość dziwacznie: choć nic nie mówili, a cisza, jaka na trwałe zapadła wokół stołu, mogła mocno ciążyć, zdawało się, że minuty upływają z piorunującą prędkością. Pół godziny później, bez jakiejkolwiek myśli, która przemknęłaby mu przez głowę, Jed odprowadził ojca na postój taksówek.

Michel Houellebecq

Mapa i terytorium

niedziela, 6 grudnia 2015

Ćpuńskie wizje


A. J. zarezerwował kiedyś na rok naprzód stolik w restauracji Chez Robert. Robert to tęgi smakosz czuwający nad najlepszą kuchnią świata. Jego spojrzenie jest tak szydercze i pogardliwe, że niejeden gość chcąc mu się przypodobać, jął tarzać się w drgawkach na podłodze.
A. J. przybywa do restauracji wraz z sześcioma Indianami z Boliwii, którzy między daniami żują liście koki. Kiedy Robert pochyla się majestatycznie nad ich stolikiem, A. J. unosi wzrok i woła: “Hej, chłopcze, przynieś mi trochę keczupu!"
(Inna wersja: A. J. wyciąga z kieszeni butelkę keczupu i bryzga nim po sali).
Trzydziestu smakoszy natychmiast przestaje jeść. Słychać nawet skwierczenie sufletu. Robert ryczy gniewnie jak zraniony słoń, biegnie do kuchni i uzbraja się w tasak do mięsa. Kelner warczy groźnie, a jego twarz przybiera dziwny fioletowy odcień... Rozbija butelkę szampana “Brut", rocznik tysiąc dziewięćset dwadzieścia sześć... Pierre, szef sali, chwyta długi nóż rzeźniczy. Wszyscy trzej ścigają A. J. po restauracji, rycząc z wściekłości... Przewracają stoły, zrzucają na podłogę butelki drogich win i wspaniałe potrawy... Słychać gromkie okrzyki: “Zlinczować go!" Stary smakosz z oszalałymi, przekrwionymi oczyma mandryla sporządza katowską pętlę z czerwonego aksamitnego sznura od kotary... A. J., wzięty w dwa ognie i zagrożony co najmniej poćwiartowaniem, zgrywa swoją kartę atutową... Odrzuca głowę do tyłu i chrząka jak świnia, po czym do restauracji wpada setka wygłodzonych wieprzy, które zaczynają pożerać potrawy. Robert, tknięty apopleksją, pada na podłogę niczym ścięte drzewo; wieprze rozrywają go na strzępy. “Szkoda, że nie mogą docenić jego smaku" — mówi A. J.
Z miejscowego zakładu psychiatrycznego wychodzi brat Roberta, Paul; przejmuje restaurację i nastawia ją na tak zwaną “kuchnię transcendentalną"... Jakość potraw stopniowo spada, aż wreszcie w lokalu podaje się najgorsze świństwa, choć klienci nie protestują, sterroryzowani reputacją Chez Robert.
Przykładowe menu:
Zupa z wielbłądziej szczyny z gotowanymi glistami
Filet ze zgniłej płaszczki z wodą kolońską i pokrzywami
Supreme de Boeuf w oleju rycynowym z pikantnym sosem ze zbuków i pluskiew
Limburger flamboyant w moczu diabetyka i wydzielinie sromowej kokoty...
Klienci spokojnie wymierają na botulizm... Później w restauracji pojawia się A. J. wraz ze świtą Arabów, uchodźców z Bliskiego Wschodu. Próbuje potraw i krzyczy:
— Boże, co za świństwo! Ugotujcie tego mądralę w jego własnej urynie!
Tak oto powstała legenda A. J., czarującego kawalarza i ekscentryka... Cięcie...

William S. Burroughs

Nagi Lunch

wtorek, 24 listopada 2015

Otchłań, której niczym nie można wypełnić


To nieprawda, że Matzerath zmuszał mamę, aby znów jadła ryby. Z własnej woli, opętana jakimś tajemniczym pragnieniem, ledwie w dwa tygodnie po Wielkanocy zaczęła pochłaniać ryby w takich ilościach i zupełnie nie dbając o figurę, że Matzerath mówił: - Słuchaj, nie jedz tyle ryb, jakby cię kto zmuszał.
Ale ona zaczynała od sardynek w oliwie na śniadanie, w dwie godziny później, kiedy akurat w sklepie nie było klientów, rzucała się na skrzynkę z sobieszewskimi szprotami, na obiad żądała smażonych fląder albo dorsza w sosie musztardowym, po południu znów brała do ręki nóż do otwierania konserw: węgorz w galarecie, rolmopsy, śledzie smażone, a gdy Matzerath wzbraniał się przed usmażeniem czy ugotowaniem ryby na kolację, nie traciła słów, nie wymyślała, wstawała spokojnie od stołu i wracała ze sklepu z kawałkiem wędzonego węgorza, nam zaś przechodził apetyt, bo ona oskrobywała skórę węgorza z wierzchu i od środka z resztek tłuszczu i w ogóle jadła rybę już tylko nożem. W ciągu dnia kilka razy zbierało jej się na wymioty. Matzerath był zaniepokojony:
- Może jesteś w ciąży albo co?
- Nie wygaduj takich rzeczy - mówiła wtedy mama, jeśli w ogóle coś mówiła, a gdy którejś niedzieli babka Koljaiczkowa, kiedy na stół wjechały pływające w majowym maśle świeże węgorze z młodymi ziemniakami, plasnęła dłonią między talerze i zawołała: - Gadajże, Agnieszko, co z tobą jest? Czemu rybę jesz, jak ci nie służy, nie gadasz nic, tylko robisz, jakby w ciebie diabeł wstąpił! - Mama tylko potrząsnęła głową, odsunęła ziemniaki na bok, unurzała węgorza w majowym maśle i jadła niewzruszenie, jakby musiała wykonać zadanie na pilność. Jan Broński nie mówił nic. Gdy raz zaskoczyłem ich we dwoje na kozetce, trzymali się wprawdzie za ręce, jak zwykle, i mieli ubranie w nieładzie, ale uderzyły mnie zapłakane oczy Jana i apatia mamy, która jednak nagle zmieniła się w coś przeciwnego. Zerwała się, chwyciła mnie, podniosła, przytuliła, ukazała mi otchłań, której chyba niczym, także mnóstwem smażonych, gotowanych, marynowanych i wędzonych ryb, nie można było wypełnić.
W parę dni później widziałem, jak w kuchni nie tylko rzuciła się na codzienne, przeklęte sardynki w oliwie, lecz także zlała oliwę z kilku starszych puszek, które zachowała, na małą patelnię, podgrzała breję na gazie i wypiła, podczas gdy mnie, który stałem w kuchennych drzwiach, ręce opadły z bębenka.  

Günter Grass

Blaszany bębenek

niedziela, 11 października 2015

Amerykański splendor



W redakcji „Dnia Kobiety" na stole bankietowym stały talerze z połówkami awokado, nafaszerowanymi sałatką z krabów w majonezie, wielkie półmiski z różową polędwicą i zimną kurą oraz tu i ówdzie kryształowe miseczki wypełnione po brzegi czarnym kawiorem. Ponieważ nie zdążyłam zjeść śniadania w kafeterii hotelowej i tylko szybko wypiłam filiżankę przeparzonej kawy, miałam niesmak w ustach, a jednocześnie byłam głodna jak wilk.
Przed moim przyjazdem do Nowego Jorku nie jadłam ani razu w prawdziwej restauracji. Nie liczę, oczywiście, przydrożnych zajazdów firmy Howard Johnson, gdzie z reguły zamawiałam hamburgery, frytki i koktajl mleczno-waniliowy. Bywałam tam z takimi osobami jak Buddy Willard. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale najbardziej na świecie kocham dobre jedzenie. Mogę jeść, ile wlezie, i nigdy nie tyję. Z wyjątkiem jednego krótkiego okresu waga moja nie zmieniła się od dziesięciu lat.
Moje ulubione potrawy zawierają dużo masła, śmietany i sera. W Nowym Jorku byłyśmy co dzień zapraszane do najdroższych restauracji zarówno przez różne osoby z magazynu, jak i przez najrozmaitszych znanych literatów. Nabrałam takiego zwyczaju: przeczytawszy uważnie olbrzymią, ręcznie wypisaną kartę – najmniejszy talerzyk zielonego groszku kosztował tam pięćdziesiąt, sześćdziesiąt centów – wybierałam najdroższe, najbardziej obfite i tuczące dania.
Wiedziałam, że wszyscy ci ludzie zapraszają nas na koszt swoich firm, więc nie miałam wyrzutów sumienia. Jadłam bardzo szybko, żeby ci nieszczęśnicy, którzy szalenie dbali o swoją linię i z reguły jadali jakieś sałatki, popijając sokiem z grapefruita, nie musieli na mnie czekać. Nie spotkałam w Nowym Jorku chyba ani jednej osoby, która by nie była na jakiejś odchudzającej diecie.(...)
Godzina poprzedzająca uroczysty obiad zeszła nam na wizytowaniu eksperymentalnej kuchni magazynu. „Dzień Kobiety" był miesięcznikiem kobiecym, poświęcającym całe kolumny reklamie i opisom cudownych dań, fotografowanych w technikolorze. Każdy numer miał główny temat i zajmował się sztuką kulinarną jakiegoś kraju czy rejonu. Prowadzono nas z jednej wspaniale wyposażonej kuchni do drugiej, demonstrowano, jakie trudności kryje w sobie fotografowanie chociażby zwykłego tortu z lodami. Silne światła rozpuszczają lody, trzeba je więc podtrzymywać od tyłu co chwilę zmienianymi wykałaczkami.
Widok tych wszystkich potraw przyprawiał mnie o zawrót głowy. Wprawdzie karmiono nas w domu do syta, ale moja babka była kobietą szalenie oszczędną i przeważnie robiła klopsy albo gulasz, a na dodatek mówiła w momencie, kiedy przełykaliśmy pierwszy kęs:
– Mam nadzieję, że wam smakuje. To mięso kosztuje czterdzieści jeden centów za funt.
Miałam czasem wrażenie, że jem pieniądze, a nie obiad niedzielny.
Gdy stałyśmy przed naszymi nakryciami, wysłuchując powitalnego przemówienia, pochyliłam głowę i intensywnie studiowałam miseczki z kawiorem. Jedna z nich ustawiona była strategicznie pomiędzy nakryciem moim i Doreen.
Stwierdziłam, że sytuacja jest dobra. Dziewczyna siedząca naprzeciwko nie sięgnie po kawior z powodu ogromnej wazy, pełnej marcepanowych owoców, stanowiącej dekorację stołu, a siedząca po mojej prawej ręce Betsy jest zbyt dobrze wychowana, żeby zażądać swej porcji, jeśli przysunę kawior do siebie. Poza tym zauważyłam na prawo od Betsy drugą miseczkę z kawiorem. Jeżeli chce, to niech się częstuje z tamtej.
Mieliśmy z dziadkiem taki jeden żarcik. Ale najpierw powiem, że dziadek był kelnerem w wytwornym podmiejskim klubie, niedaleko mojego rodzinnego miasteczka. Co niedziela babka jechała po niego samochodem i przywoziła go do domu na wolny poniedziałek. Brat i ja towarzyszyliśmy jej na zmianę. Dziadek podawał nam kolację klubową, obsługując nas równie starannie jak swoich płatnych gości. Z przyjemnością częstował mnie różnymi frykasami i tak mając zaledwie dziewięć lat, pasjami lubiłam jadać zimną kartoflankę, zwaną vichyssoise, kawior i pastę z anchois.
A żarcik był taki. Moim prezentem ślubnym od dziadka miała być kolosalna miska kawioru, tak żebym się mogła raz w życiu najeść do syta moją ulubioną potrawą. Był to jednakże tylko żart, przede wszystkim dlatego, że nie zamierzałam w ogóle wychodzić za mąż, dziadka zaś nie stać by było na tak kosztowny prezent, chyba że włamałby się do klubowej lodówki i uciekł z walizką pełną kawioru.
Wśród powszechnego brzęku sztućców, szklanek i porcelany starannie wyłożyłam talerz plastrami zimnej kury, po czym posmarowałam je tak grubo kawiorem, jakby to były powidła. Następnie zwijałam plaster mięsa tak, żeby kawior nie mógł wypłynąć, brałam go do ręki i zajadałam.
Odkryłam, po dłuższych zresztą trudnościach z łyżkami i widelcami, że najlepiej jeść, jak się człowiekowi żywnie podoba, ale za to z wielką pewnością siebie oraz z dużą dozą arogancji, jak gdyby się doskonale wiedziało, co należy robić, ale miało to w głębokiej pogardzie. Nikomu nie wpadnie nawet do głowy, że jest się źle wychowaną osobą albo że się ma złe maniery. Po prostu zyskuje się opinię osoby oryginalnej i zabawnej.
Nauczyłam się tego podczas obiadu ze słynnym poetą, na który zaprosiła mnie Jotka. Poeta miał na sobie okropną, wymiętą i wyplamioną marynarkę tweedową, szare spodnie, koszulkę polo w czerwono-niebieską kratkę, restauracja była niezwykłe wytworna, z fontanną i kryształowymi żyrandolami, a wszyscy pozostali goście ubrani byli w ciemne garnitury i nieskazitelnie białe koszule.
Poeta jadł sałatę palcami, listek po listku i przez cały czas mówił do mnie o tym, że przyroda jest antytezą
sztuki. Nie mogłam oderwać oczu od jego krótkich, białych paluchów, które przenosiły z salaterki poety do ust poety ociekające oliwą i octem listki sałaty. Po chwili byłam zupełnie przekonana, że jedzenie sałaty palcami jest jedynym naturalnym i sensownym sposobem. Tak sugestywna była osobowość tego człowieka.
Żadna z redaktorek „Dnia Kobiety" nie siedziała blisko, Betsy zaś była dziewczyną miłą i łagodną, nie przepadała poza tym za kawiorem, więc nabierałam coraz większej pewności siebie. Skończyłam pierwszą porcję kury z kawiorem i nałożyłam sobie drugą. Potem zabrałam się do sałatki z krabów.


Sylvia Plath


Szklany klosz

poniedziałek, 5 października 2015

Ciężkie przeżycie


Niski stolik stał już nakryty, wokół niego leżały ułożone materace. As-Sajjid wszedł i usiadł po turecku na głównym miejscu, a potem kolejno weszli trzej synowie, Jasin usiadł po prawej stronie ojca, Fahmi po lewej, a Kamal naprzeciwko. Siedzieli grzecznie z pokornie spuszczonymi głowami jak w meczecie w czasie modlitwy. W tej chwili wszyscy byli równi; sekretarz szkoły An-Nahhasina, student Wydziału Prawa i uczeń szkoły Chalila Agi. Żaden z nich nie miał odwagi spojrzeć w twarz ojca. Co więcej, w jego obecności unikali wymieniania spojrzeń między sobą, żeby żaden z nich nie uśmiechnął się czasem, narażając się na straszny, nie do zniesienia gniew As-Sajjida. Ojca spotykali tylko w czasie śniadania. Wracali do domu po południu, już po wyjściu As-Sajjida do sklepu pó poobiedniej sjeście, a kiedy po północy powracał z hulanki, już spali. Śniadanie, mimo że trwało krótko, było dla nich ciężkim przeżyciem. Zmuszeni byli do wojskowego wręcz reżimu, a sparaliżowani strachem popełniali błędy i niezręczności i myśleli tylko o tym, jak się ich ustrzec. W ogóle śniadanie odbywało się w atmosferze, która odbierała im apetyt i przyjemność jedzenia. Nic dziwnego, bowiem As-Sajjid zaczynał je od tego, że krótką chwilę, zanim matka weszła z tacą, poświęcał na lustrowanie synów krytycznym okiem. A niech tylko spostrzegł jakieś uchybienie, choćby najmniejsze, jakąś plamkę na ubraniu, wylewał potok obelg i zniewag. Czasami pytał Kamala surowo: „Umyłeś ręce?”, a kiedy chłopiec odpowiedział twierdząco, rozkazywał: „Pokaż!”, i chłopiec rozpościerał dłonie, przełykał ze strachu ślinę, a ojciec, zamiast go ośmielić, pochwalić za czystość, jeszcze groził: „Gdybyś kiedy zapomniał umyć ręce przed jedzeniem, to ci je utnę.” Albo pytał Fahmiego: „Czy ten sukinsyn się uczy?” I Fahmi wiedząc doskonale, o kogo chodzi, bo „sukinsyn” w ustach As-Sajjida to przydomek Kamala, odpowiadał, że Kamal starannie odrabia lekcje. Prawdą było bowiem, że spryt i inteligencja chłopca, które często wywoływały gniew ojca, szły w parze z pracowitością i pilnością, o czym świadczyły jego sukcesy w szkole. Ale As-Sajjid wymagał od swoich synów ślepego posłuszeństwa, co było trudne do zniesienia dla chłopca, który zabawę przedkładał nad jedzenie, dlatego komentował gniewnie odpowiedź Fahmiego: „Posłuszeństwo jest ważniejsze niż nauka”, po czym odwracał się do Kamala i mówił ze złością: „Zapamiętaj to, ty sukinsynu!”  
Matka wniosła wielką tacę z jedzeniem, postawiła ją na stole, a sama wycofała się pod ścianę, koło stolika, na którym postawiła dzban. Czekała gotowa na każde skinienie. Pośrodku miedzianej błyszczącej tacy stał wielki półmisek pełny fulu z jajkami, przysmażonego na tłuszczu. Po jednej jego stronie leżał gorący chleb, po drugiej ustawione rzędem małe talerzyki z serem, cytryną, marynowaną papryką, szattą, solą i czarnym pieprzem. Brzuchy braci falowały z żądzy jedzenia, ale siedzieli nieruchomo udając, że nie widzą tej wspaniałej tacy, tak jakby jej radosny widok wcale ich nie poruszył. Dopiero kiedy As-Sajjid wziął chleb, połamał go i wymamrotał „jedzcie”, ręce wyciągnęły się w porządku, według wieku: Jasin, Fahmi i Kamal, i zaczęli jeść grzecznie i w zawstydzeniu. Mimo że AsSajjid pożerał jedzenie w wielkich ilościach i w pośpiechu, a szczęki jego pracowały szybko i bez przerwy, jak maszyna, mimo że pakował do ust wszystko naraz, ful, jajka, ser, marynowaną paprykę, marynowaną cytrynę, miażdżył to i szybko połykał, podczas gdy jego palce przygotowywały kęs następny, oni jedli powoli, nie spiesząc się, chociaż ta powolność dużo ich kosztowała i zupełnie nie odpowiadała ich gorącym naturom. Nikogo nie ominęła ostra uwaga ojca lub choćby groźne spojrzenie, kiedy któryś z braci zrobił coś nieodpowiedniego przez nieuwagę, zapomniał się w momencie słabości i zlekceważył coś, czego wymagała grzeczność i dobre wychowanie. Zwłaszcza Kamal się niepokoił, bo on najbardziej bał się ojca.
O ile bracia narażeni byli najwyżej na wymysły i besztanie, jemu dostawały się w najlepszym wypadku kopniaki i policzki. Dlatego jadł śniadanie uważnie i pełen niepokoju, rzucając ukradkowe spojrzenia na półmiski i na jedzenie, które szybko z nich znikało, a w miarę jak znikało, rósł jego niepokój. Czekał ze strachem, kiedy będzie widać, że ojciec ma już dosyć, że zabrakło mu miejsca w żołądku. Bo mimo że ojciec pożerał z wielką szybkością ogromne ilości różnych potraw, Kamal wiedział z doświadczenia, że największym zagrożeniem dla półmisków, a co za tym idzie i dla niego samego, są bracia. As-Sajjid bowiem jadł szybko i szybko się nasycał, natomiast bracia, tuż po odejściu ojca od stołu, zaczynali prawdziwą bitwę o to, co zostało, i nie odeszli, dopóki nie opróżnili talerzy ze wszystkiego, co się tylko dało zjeść. Dlatego zaledwie As-Sajjid zdążył wstać i wyjść z pokoju, Kamal zawijał rękawy i jak szalony rzucał się na stół, jedną ręką zgarniając co się dało z półmiska, drugą z małych talerzyków. Ale jego wysiłki nie zawsze odnosiły skutek z powodu zachłanności braci, więc uciekał się do podstępu, jak zawsze w sytuacji, która zagrażała jego bezpieczeństwu. Po prostu prychał i pluł na talerze i wtedy bracia wycofywali się patrząc na niego wściekłym wzrokiem i w końcu wychodzili z pokoju pękając ze śmiechu, a jemu spełniało się poranne marzenie: żeby zostać przy stole samemu.

Nadżib Mahfuz

Opowieści starego Kairu

wtorek, 15 września 2015

Łagodne curry


Pani Bickerton przysłała jako prezent ślubny Podręcznik prowadzenia domu pani Beeton, a chociaż zawarte w nim przepisy nie nadawały się do wiejskiej kuchni, Mary przeczytała książkę od deski do deski i zaczęła planować potrawy.
Zamiast przewidywalnego gotowanego boczku, klusek i kartofli podawała dania, jakich Amos nigdy nie widział ani o nich nie słyszał: potrawkę z kurczaka lub zająca czy baraninę w sosie jarzębinowym. Kiedy Amos skarżył się na zatwardzenie, powiedziała:
-To znaczy, że musimy hodować warzywa.- Po czym sporządziła listę nasion do ogrodu. Kiedy jednak zaproponowała, że posadzi szparagi, Amosa ogarnęła wściekłość. Za kogo ona się ma? Czy wydaje jej się, że wyszła za mąż za kogoś wysoko urodzonego?
Kryzys nadszedł, kiedy Mary zrobiła na próbę łagodne curry. Amos skosztował i wypluł.
-Nie chcę twojego brudnego hinduskiego żarcia- warknął i cisnął potrawę o podłogę.
Mary nie sprzątnęła jedzenia. Pobiegła na górę i ukryła twarz w poduszcze. Amos do niej nie przyszedł. Nazajutrz nie przeprosił (...)

Bruce Chatwin

Na Czarnym Wzgórzu

niedziela, 23 sierpnia 2015

Kilometry od siebie


Żadne z nich nie miało ochoty na obiad; jednak kucharz, pragnąc okazać, że dorasta do sytuacji, sfabrykował olbrzymią ilość rizotta, która wypełniła michę na środku stołu. Wokół stały zbyt liczne półmiseczki z dodatkami: smażone banany, papryka, orzeszki ziemne, paw-paw, ćwiartki pomarańcz. Mieli wrażenie, że siedzą o kilometry od siebie, przedzieleni rozłogami półmisków. Jedzenie stygło im na talerzach i właściwie nie było o czym mówić; tylko: „nie jestem głodny”, „spróbuj choć trochę”, „nie mogę nic przełknąć”, „przed podróżą trzeba porządnie zjeść”, nie kończąca się przyjacielska zwada o jedzenie. Ali wchodził i wychodził usługując jak figurka na zegarze, która zapowiada bicie godzin. Obojgu wydawało się okropne, że będą zadowoleni, kiedy rozłąka stanie się zupełna. Będą mogli, gdy skończy się to nędzne pożegnanie, wziąć się do nowego życia, które znowu wykluczy zmianę.

Graham Greene

Sedno sprawy

wtorek, 18 sierpnia 2015

Prawdziwa żydowska kuchnia


Przyprowadził ją do domu, jak twierdził, na "prawdziwą żydowską kuchnię". Przez kilka tygodni paplał o nowej kasjerce gojce (mdłej brzyduli – jak mówił – chodzącej w łachach), która od pierwszego dnia pracy w biurze Towarzystwa na Boston i Okręg Północno-Wschodni wciąż go zadręczała, tak przynajmniej opowiadał bez końca, prośbą o poznanie prawdziwej żydowskiej kuchni. Wreszcie matka nie wytrzymała.
– No to już ją przyprowadź. Jak jej tak bardzo tego brakuje do szczęścia, mogę ją poczęstować.
Może ojciec nie spodziewał się takiego obrotu spraw?
Kto wie?
W każdym razie tamta poznała najprawdziwszą żydowską kuchnię. Nie przypominam sobie, żebym przez całe życie słyszał tyle razy słowo "żydowski" w ciągu jednego wieczora, a niech mi pan wierzy, że należę do osób nieźle osłuchanych z tym słowem. – Annę, to prawdziwa żydowska siekana wątróbka. Czy jadła pani kiedyś prawdziwą żydowską siekaną wątróbkę? Zapewniam panią, że moja żona robi najprawdziwszą w świecie. Proszę, i do tego chleb. Prawdziwy żydowski chleb razowy, z ziarnami zboża. O właśnie, Annę, świetnie pani sobie radzi, prawda, Sophie, że jak na pierwszy raz świetnie sobie radzi? Otóż to, proszę wziąć kromkę prawdziwego żydowskiego razowca, teraz proszę nabrać na widelec dużą porcję prawdziwej żydowskiej siekanej wątróbki – i tak dalej aż do galaretki. – Tak, tak, Annę, galaretka też jest koszerna, a jakże, jak najbardziej... ale skąd, nie ma mowy o śmietance do kawy, skoro się przedtem jadło mięso, cha, cha. Aleks, słyszysz, o co Annę prosiła...?
Trelemorele, tatusiu kochany, mnie po dwudziestu pięciu latach przyszło do głowy pytanie (wprawdzie nie mam najmniejszego dowodu, nigdy też dotąd nie wyobrażałem sobie, że ojciec jest zdolny do minimalnego bodaj naruszenia praw domowych... ale skoro już naruszenie praw tak mnie fascynuje), na widowni zrodziło się pytanie – dlaczego w ogóle przyprowadziłeś sziksę do domu? Bo nie mogłeś pogodzić się z myślą, że jakaś Aryjka przeżyje życie nie zjadłszy na deser żydowskiej galaretki? Czy też dlatego, że nie mogłeś dalej żyć bez żydowskiej spowiedzi? Nie konfrontując żony z obiektem swojego przestępstwa, żeby cię mogła oskarżać, karcić, upokarzać, wreszcie ukarać, a zatem upuścić raz na zawsze krew z twoich zakazanych namiętności! Oto prawdziwy żydowski desperat, mój ojciec.

Philip Roth

Kompleks Portnoya

wtorek, 11 sierpnia 2015

Z zaciśniętym gardłem



Z salonu dobiegał czyniony przez krewnych hałas, który był mu miły jak nigdy dotąd. W odległym szumie usłyszał lekkie trzaskanie albo stłumione klaśnięcia, które rzecz dziwna, zamiast go rozdrażnić wzbudziły w nim niejasną tęsknotę.
Kiedy wstał i otworzył drzwi salonu, zrozumiał, co to za odgłosy. W kuchni po drugiej stronie korytarza jego trzy siostry wałkowały, przy pomocy służących, ciasto. Wyglądasz na zdziwionego kuzynie, powiedział jeden z gości. Zapomniałeś że pojutrze są twoje urodziny?
Jedne z sióstr, z rękami po łokcie ubielonymi mąką podeszła i go objęła. Odpocząłeś, kochany? Robimy bakławę, jakiej nigdy w życiu nie jadłeś.
Jeszcze nie całkiem przytomny po głębokim śnie patrzył na białe warstwy ciasta, ułożone jedna na drugą, jak robiono to kiedyś w przeddzień wesela w wielkim domu na wsi. Zupełnie zapomniał o urodzinach, podobnie jak o wielu rzeczach podczas tej złowrogiej zimy.
Poprosił o szklankę wody, a potem odwrócił się znowu, by popatrzeć na warstwy ciasta, jakby nie mógł się nasycić ich widokiem. (...)
Przy stole podczas obiadu zapanowało nieoczekiwane ożywienie. Wzniesiono okolicznościowe toasty, złożono życzenia i wtedy zdołał zapanować nad sobą. Jedynie pod koniec, kiedy chciał spróbować bakławy, stanęła mu w gardle. Jak przez mgłę przypomniały mu się słowa siostry: takiej bakławy...takiej bakławy... Próbował uniknąć dalszego ciągu, ale nie zdołał. Takiej bakławy rzeczywiście nie jadł ani on, ani żaden z jego krewnych.


Ismail Kadare


Następca

środa, 5 sierpnia 2015

Sześć kropli octu



Mój towarzysz drżał; wierzył w najbardziej gorzki i najgłupszy przesąd: że nędznie ubrani ludzie są groźni. W każdym razie groźniejsi niż ubrani dostatnio. Powinien by w barze hotelu Shelbourne w Dublinie drżeć co najmniej tak silnie, jak tu, na tyłach King John's Castie w Limericku. Ach niechby ci tutaj byli groźniejsi, niechby byli tak groźni jak tamci, co wyglądają tak niegroźnie w barze hotelu Shelbourne. Właśnie w jednej z jadłodajni gospodyni rzuca się na chłopca, który kupił frytki za dwadzieścia fenigów i jej zdaniem nalał na nie za dużo octu ze stojącej na stole butelki.
- Ty łajdaku, chcesz mnie zrujnować?
Czy chłopiec rzuci frytki w twarz tej kobiety? Nie – milczy, odpowiadają tylko świsty w jego dyszącej dziecięcej klatce piersiowej, przeciągłe świsty, wydobywające się ze słabych organów jego płuc. Czy Swift nie napisał ponad trzysta lat temu, w roku 1729, swojej najbardziej gorzkiej satyry „Skromnej propozycji zapobieżenia, aby dzieci ubogich Irlandczyków stawały się ciężarem dla rodziców albo dla kraju”, w której podsuwał rządowi myśl, aby szacowaną na 120 000 rocznie liczbę noworodków zaoferować jako danie bogatym Anglikom. Dokładny, potworny opis projektu, mającego służyć paru celom, między innymi zmniejszeniu liczby papistów. Spór o sześć kropli octu jeszcze się nie skończył, gospodyni podnosi jeszcze groźnie rękę, przeciągłe świsty wydobywają się z piersi chłopca. Obojętni świadkowie mijają ich, pijani zataczają się, dzieci z książeczkami do nabożeństwa biegną, żeby nie spóźnić się na nabożeństwo. Ale nadchodzi już zbawca: wysoki, tęgi, gąbczasty, pewno krew mu leciała z nosa, bo twarz wokół ust i nosa pokrywały ciemne plamy: i on zszedł już ze szczebla agrafki na szczebel sznurka; na buty już mu go nie starczyło, człapały rozdziawionymi nosami. Podszedł do kobiety, złożył jej ukłon, udał, że ja całuje w rękę, wyciągnął z kieszeni banknot dziesięcioszylingowy, podał - przestraszona kobieta przyjęła go – i powiedział uprzejmie
– Czy wolno mi prosić, szanowna pani, aby pani uznała te dziesięć szylingów za równowartość sześciu kropli octu?
W ciemności za King John’s Castle zapadło milczenie, potem pokrwawiony człowiek odezwa! się cichym głosem:
– Poza tym czy wolno mi zwrócić uwagę pani, że już czas na wieczorne nabożeństwo? I proszę przekazać proboszczowi ode mnie pełne szacunku pozdrowienia.
Mężczyzna oddalił się, przestraszony chłopiec uciekł, gospodyni została sama. Nagie łzy zaczęły jej spływać po twarzy i z krzykiem wpadła do domu, jeszcze kiedy drzwi się za nią zatrzasnęły, słychać było ten krzyk, Ocean nie podniósł jeszcze poziomu swoich dobroczynnych wód, mury stały jeszcze nagie i brudne, a mewy były nie dość białe. King John's Castle rysował się ponuro w ciemności, osobliwa budowla, która trafiła między koszarowe kamienice z lat dwudziestych, i te kamienice z dwudziestego wieku wyglądały na bardziej walące się niż King John’s Castie z trzynastego wieku; mętne światło słabych żarówek nie mogło sobie poradzić z masywnym cieniem zamku, wszystko zalewała kwaśna ciemność.
Dziesięć szylingów za sześć kropli octu! Kto poezję przeżywa zamiast ją pisać, ten. płaci dziesięć tysięcy procent odsetek. Gdzie był ciemnolicy, pokrwawiony pijak, któremu wystarczyło jeszcze sznurka na przepasanie kurtki, ale nie wystarczyło go na buty? Czy rzucił się do Shannonu, do bulgocącego, szarego przesmyku. między dwoma mostami, który służył mewom jako bezpłatny tor do zjeżdżania? Krążyły jeszcze w ciemności, opuszczały się na szate wody, od mostu do mostu, ulatywały, aby powtórzyć zabawę; bez końca, nienasycone. Z kościołów rozbrzmiewały śpiewy, intonacje, taksówki zwoziły gości z lotniska Shannon, zielone autobusy kolebały się w szarej ciemności, ciemne, gorzkie piwo płynęło za zasłoniętym oknami knajp.


Heinrich Böll


Dziennik irlandzki