czwartek, 20 października 2016

Jemy zwyczajnie, po naszemu, jak Pambóg przykazał


Sześć talerzow i sześć łyszkow, nożow i widelców sprezentowała Handzi uczycielka, ale czy kto wiedzieć mog co dalej będzie? Wydawało sie, że oni ni do czego, ot, do leżenia na policy i Handzi do chwalenia sie przed babami. Aż tu w nidziele staje uczycielka przy piecy za gospodynie, Handzia tylko ognia pilnuje i donosi jej: to wode, to cybule, to jajka, a ona coś szykuje, jedzenie jakieś niezwyczajne. Gotowali w trzech- sagankach: w jednym jakiś barszcz czy krupnik, w drugim kartofli, oskrobane, w trzecim buraki stertę na miazgę. Jak sie im ta miazga ugotowała, saganek zdjęli i zaczęło sie najgorsze: postawili patelnie, a co na tej patelni?
Kawał kumpiaka, taki że kapustę możno by na nim gotować przez pół miesiąca, pokroiła ona w plastry! Te plastry obstukała na desce polankiem i zaczęła smażyć. A smalcu to rzucała bez miary, jakby błotem chlapała, a nie sadłem topionym! Smażywszy nałupiła cybuli i cybulo mięso obłożyła, prawda, strasznie skwierczało, pachniało, Handzia dzieci odganiała, bo całkiem zgłupieli, leźli do piecy jak muchi w mleko, tato zastygli na murku, patrzyli babom na ręce i postękiwali: O Kirelejson, cybula! Omatkoboska, jajko! aż z tego wszystkiego różaniec wyjęli i dawaj modlić sie oczy zapluszczywszy, tytko dychajo, zapadli łykajo. A mnie serce boli patrzyć, na język ciśnie sie jedno: czy wy baby w Boga nie wierzycie? Tyle dobra na raz marnować! A może my dziś parszuka zakłuli i temu tyle smażenia, bo świeżyny dużo? Może dziś kłusty czwartek? Nie, cholera, toż wiem dobrze, że dziś nidziela a do czwartku i do popielca z pięć tygodni jeszcze! A parszuka to my kłuli po kopaniu, parszuczka niedużego, jak on ma do postu wystarczyć, to po kostce trzeba brać, po troszku. A tu masz! śe uczycielka sie szasta, pojąć moge, ale Handzia, czemu ona. miary nima!
W głos powiedzieć nie wypada, trochu wstyd przed uczycielko. Ale tylko wyszła Handzia do komórki, idę za nio: Co tobie, babo, ty chcesz wszystko zmarnować na jeden raz, pytam sie złapawszy jo pod boki i trzęsę, trzęsę nio po ciemku: Czy ty kobieto rozum za stodoło wysrała! Uch, walnęłoby sie babę kułakiem, ale nie wale, rozbeczy sie jeszcze i ściągnie uczycielke. Trzęsę, ale żonke opętało: Puść, źli sie, puszczaj, ona czeka na mąkę!
Co wyrabiacie, szalone!
Zaraz spróbujesz, zobaczysz! chwali sie ona bez wstydu brydu. I wyrywa sie, ucieka. Uczycielka nożem stół oskrobuje, zeskrobuje czarne, co sie ułoiło od kapania z łyżkow i miśków. Oskrobuje, myje z popiołem i decha bieleje jak nowa! I zaraz talerki rozstawia, sześć, przy każdym kładzie łyżkę, nóż, widelec.. Do talerkow nalewa tego krupniku i odgarnąwszy czub z czoła pod boki sie bierze, zaprasza: Proszę bardzo, siadajmy, pierwsze danie zupa jarzynowa. Handzia napędza: Nu, siadajmo, Kaziuk, dzieci, tatu, siada jmo, sprobujem jak w mieście jedzo. Napędza, bo jakoś nikt sie do tych talerkow i nożow nie rwie, choć każdemu Kaszki myczo, tyle smaków i zapachów w chacie krąży. Patrze ja na sześć talerkow, sześć widelców, nożow, łyżkow, blaszanych, z białym połyskiem, patrze na stół biały, wyszorowany i widze, że z mojego stołu zrobił sie stół cudzy, nie moj! Jakże w swojej chacie do cudzego stołu siadać? Oj, czuje jak złość obejmuje mnie całego, wielka złość mnie w głowie huczy, i strach niemały ręce trzęsie. Sześć talerkow? Każdy sobie będzie jad? Na co noży? A widelcy? A co zrobio z burakami, z to czerwono mamałygo, jak jeść takie straszne hadztwo? Z kartoflami jo podadzo, czy do mięsa, czy do tej tu, jak to ona mówi, zupy? Czemu obiad nam zepsuli, obiad nidzielny!
Siadajcie, mówi Handzia, sprobujem po paninemul
A to już niedobrze po naszemu, pytam cicho, a uczycielka pódmawia: Cóż szkodzi spróbować, jakie dzie indziej obyczaje. I na patelni mięso przewraca, dosmaża. Handzia siada piersza i dzieci siadajo i tato, uczycielka staje za plecami, pewno ciekawa czy pochwalim te jej zupe. Posiadali, łyżki wzięli i na mnie czekajo: Żadne zacząć jeść nie może, póki ja, gospodarz, łyżki nie umocze.
Trudno, siadać trzeba, siadam przy tym stole cudzym, niby moim a nie moim. Przeżegnać sie trzeba, ale jakżesz żegnać sie, kiedy tu jakieś widelcy, noży błyszcze, a deska bieleje, jakby z niej skóre zderli. Sześć talerkow w rzędach stoi, każdemu talerz, i jak to, każdy sobie ma sie żegnać, każdy do swojego talerka? Ręka co zawsze mnie sama żegnała, cięży teraz jak polano. Próbuje przeżegnać sie tym połam m, zaczynam i nie moge skończyć, nie przeżegnawszy sie biore łyżkę, a blaszana ona, zimna, błyszczy.
Niechaj pani siada z nami, zaprasza Handzia, uczycielka dziękuje: dzisiaj raz dla odmiany ona gospodynie.
Bratniewola, zaczerpam ja piersze łyszke, niosę, choroba, łyszka niegłęboka, ręka drży, póki ja donios do gęby, pół sie wylało na podłogę i kolana. Druge łyszke zaczerpam, jeszcze gorzej! Trzecie niosę, ręka tak skacze, że rac do gęby nie donosze, nie wiem nawet czy dobra ta zupa, czy niedobra: łyszke na stół rzucam! I przygarbiwszy sie na moim stołeczku, patrze sie po tych sześciu tałerkach, po blaszanych łyszkach, że moje dzieci nimi jedzo, moja żonka, że i mój ojciec łyszko musi sie męczyć. To i tymi widelcami jeść bedo, i tymi nożami te zmarnowane mięso i te miazgę? O niedoczekanie twoje, przybłendo ty kusa, łazęgo miastowa, czego ty swojego nosa między nasze miski wpychasz!
Ale już i tato cicho łyszke kłado, już Handzia i dzieci, na mnie spojrzawszy, jeść przestali. Co sie stało panie Kaźmierzu, pylą sie ona, zdziwiona bardzo, moja zupa wam nie smakuje? Chce sie powiedzieć: twoja dópa! ale jakoś słowo w zębach dusze, siedze zły, aż w oczach błyska, nie wiem co zaraz będzie: może zgarnę rękawem te talerczyki: może stołek 'przewrócę, może świsnę widelcami w uczycielke!
Jeśli wam zupa nie smakuje, trudno, mówi ona zmartwionym głosem, to może najpierw drugie danie?
Drugie sranie! mówie i kułakiem łups w stołek, aż te nożyki widelczyki zabrzęczeli i z talerkow sie polało.
Co ty, Kaziuk? pyta sie Handzia i wstaje, a bardziej prosi, niż pyta sie, a ja jak nie huknę:
Milcz ty!
Uczycielka zakręciła sie koło komina i stoi cichutko jak trusia. Wtem chwartuch odwiązuje: Ach, zapomniałam, że na trzecią obiecałam być w szkole, mówi cienko, pani Haniu, niech mnie pani zastąpi przy kuchni.
I raz dwa swoje kurtkę bierze, w biegu sie odziewa i niby śpieszkiem z chaty wychodzi. Tylko jej głowa mignęła za oknem, mówie do żonki:
Stawiaj michę!
Cichutko, wie Handzia że nie żarty, miskę stawia na środku między talerkami.
Zlewaj!
Zlewa ona z talerkow do miski, jeden po drugim, wszystkie sześć, miska duża gliniana, pomieściła, talerki składa jeden w drugi, zabiera. Ale pozostali sie na stołku i błyszcze tamte łyszki, noży widelczyki.
Won i te pizdryki! rozkazuje.
Ona ich zabiera, a kładzie łyszki nasze, drewniane. I wybieramy, każdy swoje, moja największa, z trzonkiem trochu wykrzywionym na sęczku. Wzięli łyszki, trzymajo, na mnie patrzo, kiedy łyszke umoczywszy jedzenie zacznę. Zacznę, ale przedtem rozkazuje:
Zegnać sie od nowa!
Zegnajo sie, żegnam sie i ja i łyszke umaczam w tej jej zupie. Smakuje te zupe smakuje i czuje, że może ona i niekiepska, ale nie do jedzenia.
Zabieraj te hadztwo, mówie, syp kartofli! Nasypała Handzia, całe michę, zaskwarzyła kłuszczem z patelni.
A mięso wrzucisz jutro rano do kapusty, rozkazuje, mięso sie gotuje w kapuście, rozumiesz? A teras rób kwas do kartoflow!
Prędko druge miskę stawia i nalewa z ładyszki zakwaski i zaraz nad misko czosnek nożem drobi. Posoliła, zamieszała, siada do stołu. Pokazuje jej palcem jedne michę, drugie: O, to jest moje i moich dzieciow jedzenie! I zapamiętaj, mówie, palcem groziwszy pod nosem: żeby więcej takiej rozpusty jak dzisiaj nie było! Nu, jemy.
I jemy. Jemy zwyczajnie, po naszemu, jak Pambóg przykazał, jak święty Jozef z Matkobosko i Jezusem jedli: z jednej miski. Jemy i smakuje, i dobre, i jak trzeba! . A jak zjedli, obter sie ja rękawem, przeżegnał sie. Posłuchał, jak sie w brzuchu odbija, odkachnoł i kazał Ziutkowi, żeby wody dał: podał cały kubek, ja odchyliwszy głowę w tył, pije, pije dużymi łykami, bo lubie jak rozgrzane zęby drętwiejo od zimnej wody i szkło na nich pęka i lubie jak chłód rozchodzi sie kiszkami po brzuchu. Potem possawszy z zębów, bo dobre, splunowszy na podłogę; bo lubie, oblizawszy sie bo trzeba, kłade ręce 'na kolanach i mówie:
Nie pódziesz więcej Ziutek do szkoły!

Edward Redliński

Konopielka



sobota, 14 maja 2016

Najobrzydliwszy chleb na świecie


Chleb-symbol o podstawowym znaczeniu. Spróbujcie znaleźć smaczny bochenek. W Ameryce można przejechać wiele tysięcy kilometrów i ani razu nie zjeść kawałka dobrego chleba. Amerykanom nie zależy na dobrym pieczywie. Umierają z wycieńczenia, lecz w dalszym ciągu jedzą chleb bez treści, chleb bez zapachu, chleb bez witamin, chleb bez życia. Dlaczego? Bo samo sedno życia jest skażone. Gdyby wiedzieli, co to dobry chleb, nie mieliby takich cudownych maszyn, którym poświęcają tyle czasu, energii i uczucia. Dla Amerykanina dużo więcej znaczy sztuczna szczęka niż bochenek dobrego chleba. Oto kolejność następstw: marny chleb, słabe zęby, niestrawność, zatwardzenie, cuchnący oddech, wzmożony popęd seksualny, choroby i wypadki, stół operacyjny, sztuczne kończyny, okulary, łysienie, kłopoty z nerkami i pęcherzem, nerwica, psychoza, schizofrenia, wojna, głód. Zacznijcie od bochenka amerykańskiego chleba, tak pięknie opakowanego w celofan, a skończycie na tym że w wieku czterdziestu pięciu lat wasze stawy biodrowe będą się nadawały na złom. Jedyne miejsca gdzie można znaleźć dobry chleb są getta. Gdziekolwiek jest dzielnica mniejszości narodowej, tam przypuszczalnie się go dostanie. Gdziekolwiek są żydowskie sklepy spożywcze, prawie na pewno uda się w nich kupić bochenek znakomitego chleba. Najlepszy jest ciemny chleb rosyjski, wagowo lekki, rzadko spotykany na naszym ogromnym kontynencie.(...) Zacząłem od chleba i skończę na chlebie. Twierdzę że robimy najobrzydliwszy chleb na świecie. Wciskamy go ludziom niczym fałszywe diamenty. Reklamujemy go, wyjaławiamy i chronimy przed wszystkimi zarazkami niezbędnymi dla życia. Robimy gnój, który zjadamy, nim zdążymy się go pozbyć. Myśmy nie tylko zaniedbali Boga, oszukali Naturę, upodlili Człowieka, ale również nieuczciwie odebrali ptakom powietrze naszym niedobrym chlebem-symbolem życia. Za każdym razem, gdy z klifu rzucam czerstwe pieczywo, błagam ptaki, by mi wybaczyły częstowanie amerykańskim chlebem. Chyba właśnie dlatego już tak nie śpiewają, jak zwykły to robić, kiedy byłem dzieckiem. Są wycieńczone, oklapnięte. Nie przez wojnę, one bowiem nigdy nie uczestniczyły w naszych rzeziach. To z powodu chleba. Chleba który na drugi dzień jest czerstwy, płaski, szkodliwy.


Henry Miller

Pamiętać,by pamiętać

piątek, 29 kwietnia 2016

Nie psuj mi obiadu


Pojechali na obiad do Herradura, do Szwajcarskiej. Kelnerzy i maitre d’hótel znali Chispasa, wiedzieli, kim jest, dowcipkowali i kręcili się wokół nich, dyskretni i szybcy, a Chispas kazał ci spróbować tego cocktailu poziomkowego, specjalność zakładu, chudy, słodki i mocny. Usiedli przy stoliku z widokiem na wybrzeże: widzieli wzburzone morze, niebo zasnute zimowymi chmurami, i Chispas doradzał na początek chupe po limańsku, a potem kurę w ostrym sosie albo kaczkę z ryżem.
– Deser sam wybiorę – powiedział Chispas, kiedy kelner odszedł z zamówieniem. – Naleśniki na słodko. Bezbłędne przy rozmowie o interesach.
– Mamy rozmawiać o interesach? – powiedział Santiago. – Chyba mi nie zaproponujesz pracy u siebie. Nie psuj mi obiadu.(…)
Chispas uśmiechnął się i Santiago też. Właśnie przynieśli chupe, Zavalita, para unosiła się nad talerzami, nakładając się na to nagłe, choć niedostrzegalne napięcie, które teraz zapanowało między nimi.
– Stary miał dobry pomysł – powiedział Santiago. – To było najrozsądniejsze, żeby przepisać wszystko na ciebie i w ten sposób uniknąć kłopotów.(…)
– Wsadź to sobie gdzieś i daj mi spokojnie zjeść chupe – powiedział Santiago ze śmiechem, ale Chispas patrzył na ciebie całkiem poważnie, Zavalita, więc i ty musiałeś być poważny. – Ja już kiedyś mówiłem staremu, że nigdy nie przyłożę ręki do jego interesów, więc zapomnij o moich prawach i o mojej części. Ja się sam wydziedziczyłem, Chispas, kiedy się wyprowadziłem z domu. Więc nie ma mowy o żadnych akcjach, o kupowaniu i w ogóle raz na zawsze koniec z tą sprawą, okey?
Gwałtowne mruganie, Zavalita, i to jego cholerne, agresywne zakłopotanie: trzymał uniesioną łyżkę, niteczka czerwonego sosu spływała z niej do talerza i na obrus. Patrzył na ciebie, jakby trochę przestraszony i jednocześnie zrozpaczony, Zavalita.(…)
Już był opanowany i pewny siebie, Zavalita, już minęło złe samopoczucie, obawa, teraz mógł ci doradzać i pomagać, i spać spokojnie. Santiago uśmiechnął się do niego i poklepał go po ramieniu: koniec z tym, Chispas. Maltre podbiegł zadyszany i przejęty i pytał, czy chupe jest niedobre: nie, wspaniałe, i obaj nabrali pełne łyżki, żeby widział.
– Nie mówmy już o tym – powiedział Santiago. – Zawsześmy się kłócili, a teraz żyjemy w zgodzie, no nie, Chispas? No więc niech tak będzie dalej. Ale nigdy nie wspominaj o tej sprawie, okey?
I jego twarz, zmęczona, zdezorientowana, rozżalona, uśmiechnął się żałośnie, Zavalita, i wzruszył ramionami, i milczał przez dłuższą chwilę, z miną zdumioną i pełną współczucia. Spróbowali jeszcze kaczki z ryżem i Chispas zapomniał o deserze.

Mario Vargas Llosa

Rozmowa w “Katedrze”