czwartek, 20 października 2016

Jemy zwyczajnie, po naszemu, jak Pambóg przykazał


Sześć talerzow i sześć łyszkow, nożow i widelców sprezentowała Handzi uczycielka, ale czy kto wiedzieć mog co dalej będzie? Wydawało sie, że oni ni do czego, ot, do leżenia na policy i Handzi do chwalenia sie przed babami. Aż tu w nidziele staje uczycielka przy piecy za gospodynie, Handzia tylko ognia pilnuje i donosi jej: to wode, to cybule, to jajka, a ona coś szykuje, jedzenie jakieś niezwyczajne. Gotowali w trzech- sagankach: w jednym jakiś barszcz czy krupnik, w drugim kartofli, oskrobane, w trzecim buraki stertę na miazgę. Jak sie im ta miazga ugotowała, saganek zdjęli i zaczęło sie najgorsze: postawili patelnie, a co na tej patelni?
Kawał kumpiaka, taki że kapustę możno by na nim gotować przez pół miesiąca, pokroiła ona w plastry! Te plastry obstukała na desce polankiem i zaczęła smażyć. A smalcu to rzucała bez miary, jakby błotem chlapała, a nie sadłem topionym! Smażywszy nałupiła cybuli i cybulo mięso obłożyła, prawda, strasznie skwierczało, pachniało, Handzia dzieci odganiała, bo całkiem zgłupieli, leźli do piecy jak muchi w mleko, tato zastygli na murku, patrzyli babom na ręce i postękiwali: O Kirelejson, cybula! Omatkoboska, jajko! aż z tego wszystkiego różaniec wyjęli i dawaj modlić sie oczy zapluszczywszy, tytko dychajo, zapadli łykajo. A mnie serce boli patrzyć, na język ciśnie sie jedno: czy wy baby w Boga nie wierzycie? Tyle dobra na raz marnować! A może my dziś parszuka zakłuli i temu tyle smażenia, bo świeżyny dużo? Może dziś kłusty czwartek? Nie, cholera, toż wiem dobrze, że dziś nidziela a do czwartku i do popielca z pięć tygodni jeszcze! A parszuka to my kłuli po kopaniu, parszuczka niedużego, jak on ma do postu wystarczyć, to po kostce trzeba brać, po troszku. A tu masz! śe uczycielka sie szasta, pojąć moge, ale Handzia, czemu ona. miary nima!
W głos powiedzieć nie wypada, trochu wstyd przed uczycielko. Ale tylko wyszła Handzia do komórki, idę za nio: Co tobie, babo, ty chcesz wszystko zmarnować na jeden raz, pytam sie złapawszy jo pod boki i trzęsę, trzęsę nio po ciemku: Czy ty kobieto rozum za stodoło wysrała! Uch, walnęłoby sie babę kułakiem, ale nie wale, rozbeczy sie jeszcze i ściągnie uczycielke. Trzęsę, ale żonke opętało: Puść, źli sie, puszczaj, ona czeka na mąkę!
Co wyrabiacie, szalone!
Zaraz spróbujesz, zobaczysz! chwali sie ona bez wstydu brydu. I wyrywa sie, ucieka. Uczycielka nożem stół oskrobuje, zeskrobuje czarne, co sie ułoiło od kapania z łyżkow i miśków. Oskrobuje, myje z popiołem i decha bieleje jak nowa! I zaraz talerki rozstawia, sześć, przy każdym kładzie łyżkę, nóż, widelec.. Do talerkow nalewa tego krupniku i odgarnąwszy czub z czoła pod boki sie bierze, zaprasza: Proszę bardzo, siadajmy, pierwsze danie zupa jarzynowa. Handzia napędza: Nu, siadajmo, Kaziuk, dzieci, tatu, siada jmo, sprobujem jak w mieście jedzo. Napędza, bo jakoś nikt sie do tych talerkow i nożow nie rwie, choć każdemu Kaszki myczo, tyle smaków i zapachów w chacie krąży. Patrze ja na sześć talerkow, sześć widelców, nożow, łyżkow, blaszanych, z białym połyskiem, patrze na stół biały, wyszorowany i widze, że z mojego stołu zrobił sie stół cudzy, nie moj! Jakże w swojej chacie do cudzego stołu siadać? Oj, czuje jak złość obejmuje mnie całego, wielka złość mnie w głowie huczy, i strach niemały ręce trzęsie. Sześć talerkow? Każdy sobie będzie jad? Na co noży? A widelcy? A co zrobio z burakami, z to czerwono mamałygo, jak jeść takie straszne hadztwo? Z kartoflami jo podadzo, czy do mięsa, czy do tej tu, jak to ona mówi, zupy? Czemu obiad nam zepsuli, obiad nidzielny!
Siadajcie, mówi Handzia, sprobujem po paninemul
A to już niedobrze po naszemu, pytam cicho, a uczycielka pódmawia: Cóż szkodzi spróbować, jakie dzie indziej obyczaje. I na patelni mięso przewraca, dosmaża. Handzia siada piersza i dzieci siadajo i tato, uczycielka staje za plecami, pewno ciekawa czy pochwalim te jej zupe. Posiadali, łyżki wzięli i na mnie czekajo: Żadne zacząć jeść nie może, póki ja, gospodarz, łyżki nie umocze.
Trudno, siadać trzeba, siadam przy tym stole cudzym, niby moim a nie moim. Przeżegnać sie trzeba, ale jakżesz żegnać sie, kiedy tu jakieś widelcy, noży błyszcze, a deska bieleje, jakby z niej skóre zderli. Sześć talerkow w rzędach stoi, każdemu talerz, i jak to, każdy sobie ma sie żegnać, każdy do swojego talerka? Ręka co zawsze mnie sama żegnała, cięży teraz jak polano. Próbuje przeżegnać sie tym połam m, zaczynam i nie moge skończyć, nie przeżegnawszy sie biore łyżkę, a blaszana ona, zimna, błyszczy.
Niechaj pani siada z nami, zaprasza Handzia, uczycielka dziękuje: dzisiaj raz dla odmiany ona gospodynie.
Bratniewola, zaczerpam ja piersze łyszke, niosę, choroba, łyszka niegłęboka, ręka drży, póki ja donios do gęby, pół sie wylało na podłogę i kolana. Druge łyszke zaczerpam, jeszcze gorzej! Trzecie niosę, ręka tak skacze, że rac do gęby nie donosze, nie wiem nawet czy dobra ta zupa, czy niedobra: łyszke na stół rzucam! I przygarbiwszy sie na moim stołeczku, patrze sie po tych sześciu tałerkach, po blaszanych łyszkach, że moje dzieci nimi jedzo, moja żonka, że i mój ojciec łyszko musi sie męczyć. To i tymi widelcami jeść bedo, i tymi nożami te zmarnowane mięso i te miazgę? O niedoczekanie twoje, przybłendo ty kusa, łazęgo miastowa, czego ty swojego nosa między nasze miski wpychasz!
Ale już i tato cicho łyszke kłado, już Handzia i dzieci, na mnie spojrzawszy, jeść przestali. Co sie stało panie Kaźmierzu, pylą sie ona, zdziwiona bardzo, moja zupa wam nie smakuje? Chce sie powiedzieć: twoja dópa! ale jakoś słowo w zębach dusze, siedze zły, aż w oczach błyska, nie wiem co zaraz będzie: może zgarnę rękawem te talerczyki: może stołek 'przewrócę, może świsnę widelcami w uczycielke!
Jeśli wam zupa nie smakuje, trudno, mówi ona zmartwionym głosem, to może najpierw drugie danie?
Drugie sranie! mówie i kułakiem łups w stołek, aż te nożyki widelczyki zabrzęczeli i z talerkow sie polało.
Co ty, Kaziuk? pyta sie Handzia i wstaje, a bardziej prosi, niż pyta sie, a ja jak nie huknę:
Milcz ty!
Uczycielka zakręciła sie koło komina i stoi cichutko jak trusia. Wtem chwartuch odwiązuje: Ach, zapomniałam, że na trzecią obiecałam być w szkole, mówi cienko, pani Haniu, niech mnie pani zastąpi przy kuchni.
I raz dwa swoje kurtkę bierze, w biegu sie odziewa i niby śpieszkiem z chaty wychodzi. Tylko jej głowa mignęła za oknem, mówie do żonki:
Stawiaj michę!
Cichutko, wie Handzia że nie żarty, miskę stawia na środku między talerkami.
Zlewaj!
Zlewa ona z talerkow do miski, jeden po drugim, wszystkie sześć, miska duża gliniana, pomieściła, talerki składa jeden w drugi, zabiera. Ale pozostali sie na stołku i błyszcze tamte łyszki, noży widelczyki.
Won i te pizdryki! rozkazuje.
Ona ich zabiera, a kładzie łyszki nasze, drewniane. I wybieramy, każdy swoje, moja największa, z trzonkiem trochu wykrzywionym na sęczku. Wzięli łyszki, trzymajo, na mnie patrzo, kiedy łyszke umoczywszy jedzenie zacznę. Zacznę, ale przedtem rozkazuje:
Zegnać sie od nowa!
Zegnajo sie, żegnam sie i ja i łyszke umaczam w tej jej zupie. Smakuje te zupe smakuje i czuje, że może ona i niekiepska, ale nie do jedzenia.
Zabieraj te hadztwo, mówie, syp kartofli! Nasypała Handzia, całe michę, zaskwarzyła kłuszczem z patelni.
A mięso wrzucisz jutro rano do kapusty, rozkazuje, mięso sie gotuje w kapuście, rozumiesz? A teras rób kwas do kartoflow!
Prędko druge miskę stawia i nalewa z ładyszki zakwaski i zaraz nad misko czosnek nożem drobi. Posoliła, zamieszała, siada do stołu. Pokazuje jej palcem jedne michę, drugie: O, to jest moje i moich dzieciow jedzenie! I zapamiętaj, mówie, palcem groziwszy pod nosem: żeby więcej takiej rozpusty jak dzisiaj nie było! Nu, jemy.
I jemy. Jemy zwyczajnie, po naszemu, jak Pambóg przykazał, jak święty Jozef z Matkobosko i Jezusem jedli: z jednej miski. Jemy i smakuje, i dobre, i jak trzeba! . A jak zjedli, obter sie ja rękawem, przeżegnał sie. Posłuchał, jak sie w brzuchu odbija, odkachnoł i kazał Ziutkowi, żeby wody dał: podał cały kubek, ja odchyliwszy głowę w tył, pije, pije dużymi łykami, bo lubie jak rozgrzane zęby drętwiejo od zimnej wody i szkło na nich pęka i lubie jak chłód rozchodzi sie kiszkami po brzuchu. Potem possawszy z zębów, bo dobre, splunowszy na podłogę; bo lubie, oblizawszy sie bo trzeba, kłade ręce 'na kolanach i mówie:
Nie pódziesz więcej Ziutek do szkoły!

Edward Redliński

Konopielka



sobota, 14 maja 2016

Najobrzydliwszy chleb na świecie


Chleb-symbol o podstawowym znaczeniu. Spróbujcie znaleźć smaczny bochenek. W Ameryce można przejechać wiele tysięcy kilometrów i ani razu nie zjeść kawałka dobrego chleba. Amerykanom nie zależy na dobrym pieczywie. Umierają z wycieńczenia, lecz w dalszym ciągu jedzą chleb bez treści, chleb bez zapachu, chleb bez witamin, chleb bez życia. Dlaczego? Bo samo sedno życia jest skażone. Gdyby wiedzieli, co to dobry chleb, nie mieliby takich cudownych maszyn, którym poświęcają tyle czasu, energii i uczucia. Dla Amerykanina dużo więcej znaczy sztuczna szczęka niż bochenek dobrego chleba. Oto kolejność następstw: marny chleb, słabe zęby, niestrawność, zatwardzenie, cuchnący oddech, wzmożony popęd seksualny, choroby i wypadki, stół operacyjny, sztuczne kończyny, okulary, łysienie, kłopoty z nerkami i pęcherzem, nerwica, psychoza, schizofrenia, wojna, głód. Zacznijcie od bochenka amerykańskiego chleba, tak pięknie opakowanego w celofan, a skończycie na tym że w wieku czterdziestu pięciu lat wasze stawy biodrowe będą się nadawały na złom. Jedyne miejsca gdzie można znaleźć dobry chleb są getta. Gdziekolwiek jest dzielnica mniejszości narodowej, tam przypuszczalnie się go dostanie. Gdziekolwiek są żydowskie sklepy spożywcze, prawie na pewno uda się w nich kupić bochenek znakomitego chleba. Najlepszy jest ciemny chleb rosyjski, wagowo lekki, rzadko spotykany na naszym ogromnym kontynencie.(...) Zacząłem od chleba i skończę na chlebie. Twierdzę że robimy najobrzydliwszy chleb na świecie. Wciskamy go ludziom niczym fałszywe diamenty. Reklamujemy go, wyjaławiamy i chronimy przed wszystkimi zarazkami niezbędnymi dla życia. Robimy gnój, który zjadamy, nim zdążymy się go pozbyć. Myśmy nie tylko zaniedbali Boga, oszukali Naturę, upodlili Człowieka, ale również nieuczciwie odebrali ptakom powietrze naszym niedobrym chlebem-symbolem życia. Za każdym razem, gdy z klifu rzucam czerstwe pieczywo, błagam ptaki, by mi wybaczyły częstowanie amerykańskim chlebem. Chyba właśnie dlatego już tak nie śpiewają, jak zwykły to robić, kiedy byłem dzieckiem. Są wycieńczone, oklapnięte. Nie przez wojnę, one bowiem nigdy nie uczestniczyły w naszych rzeziach. To z powodu chleba. Chleba który na drugi dzień jest czerstwy, płaski, szkodliwy.


Henry Miller

Pamiętać,by pamiętać

piątek, 29 kwietnia 2016

Nie psuj mi obiadu


Pojechali na obiad do Herradura, do Szwajcarskiej. Kelnerzy i maitre d’hótel znali Chispasa, wiedzieli, kim jest, dowcipkowali i kręcili się wokół nich, dyskretni i szybcy, a Chispas kazał ci spróbować tego cocktailu poziomkowego, specjalność zakładu, chudy, słodki i mocny. Usiedli przy stoliku z widokiem na wybrzeże: widzieli wzburzone morze, niebo zasnute zimowymi chmurami, i Chispas doradzał na początek chupe po limańsku, a potem kurę w ostrym sosie albo kaczkę z ryżem.
– Deser sam wybiorę – powiedział Chispas, kiedy kelner odszedł z zamówieniem. – Naleśniki na słodko. Bezbłędne przy rozmowie o interesach.
– Mamy rozmawiać o interesach? – powiedział Santiago. – Chyba mi nie zaproponujesz pracy u siebie. Nie psuj mi obiadu.(…)
Chispas uśmiechnął się i Santiago też. Właśnie przynieśli chupe, Zavalita, para unosiła się nad talerzami, nakładając się na to nagłe, choć niedostrzegalne napięcie, które teraz zapanowało między nimi.
– Stary miał dobry pomysł – powiedział Santiago. – To było najrozsądniejsze, żeby przepisać wszystko na ciebie i w ten sposób uniknąć kłopotów.(…)
– Wsadź to sobie gdzieś i daj mi spokojnie zjeść chupe – powiedział Santiago ze śmiechem, ale Chispas patrzył na ciebie całkiem poważnie, Zavalita, więc i ty musiałeś być poważny. – Ja już kiedyś mówiłem staremu, że nigdy nie przyłożę ręki do jego interesów, więc zapomnij o moich prawach i o mojej części. Ja się sam wydziedziczyłem, Chispas, kiedy się wyprowadziłem z domu. Więc nie ma mowy o żadnych akcjach, o kupowaniu i w ogóle raz na zawsze koniec z tą sprawą, okey?
Gwałtowne mruganie, Zavalita, i to jego cholerne, agresywne zakłopotanie: trzymał uniesioną łyżkę, niteczka czerwonego sosu spływała z niej do talerza i na obrus. Patrzył na ciebie, jakby trochę przestraszony i jednocześnie zrozpaczony, Zavalita.(…)
Już był opanowany i pewny siebie, Zavalita, już minęło złe samopoczucie, obawa, teraz mógł ci doradzać i pomagać, i spać spokojnie. Santiago uśmiechnął się do niego i poklepał go po ramieniu: koniec z tym, Chispas. Maltre podbiegł zadyszany i przejęty i pytał, czy chupe jest niedobre: nie, wspaniałe, i obaj nabrali pełne łyżki, żeby widział.
– Nie mówmy już o tym – powiedział Santiago. – Zawsześmy się kłócili, a teraz żyjemy w zgodzie, no nie, Chispas? No więc niech tak będzie dalej. Ale nigdy nie wspominaj o tej sprawie, okey?
I jego twarz, zmęczona, zdezorientowana, rozżalona, uśmiechnął się żałośnie, Zavalita, i wzruszył ramionami, i milczał przez dłuższą chwilę, z miną zdumioną i pełną współczucia. Spróbowali jeszcze kaczki z ryżem i Chispas zapomniał o deserze.

Mario Vargas Llosa

Rozmowa w “Katedrze”

piątek, 25 grudnia 2015

Najgorsza kolacja świąteczna




W tym roku ich zwyczajowa kolacja miała odbyć się w restauracji Chez Papa przy alei Bosquet. Jed wybrał ją z paryskiego przewodnika kulturalnego na podstawie reklamy obiecującej tradycyjną jakość kuchni, i w sumie obietnica była dotrzymana. Na pół pustą salę z postaciami Świętych Mikołajów i choinkami ozdobionymi łańcuchami zajmowały przede wszystkim make grupki starszych, a nawet całkiem starych ludzi, starannie, sumiennie, niemal drapieżnie przeżuwających tradycyjne dania świąteczne. W karcie można było znaleźć dzika, prosiaka i indyka, a na deser, rzecz jasna, zakład proponował comber czekoladowy a l'ancienne, serwowany przez grzecznych, przygaszonych kelnerów, poruszających się w ciszy, jak na oddziale szpitalnym dla ciężko poparzonych. Jed zachowywał się trochę dziecinnie — i miał tego pełną świadomość — stawiając ojcu taką kolację. Ten szczupły, poważny człowiek o kościstej, surowej twarzy nigdy nie zdawał się zainteresowany rozkoszami stołu, a w rzadkich wypadkach, gdy jedli razem na mieście, bo akurat ojciec chciał się spotkać z synem w pobliżu swego miejsca pracy, nieodmiennie wybierał sushi, zawsze w tej samej restauracji. Żalosnym i zbędnym wysiłkiem były próby nawiązania gastronomicznej bliskości, której nie tylko teraz, ale też najprawdopodobniej nigdy nie było — jego małżonka za życia nie znosiła gotowania. Ale była Gwiazdka, więc jaki Jed miał wybór?
Obojętny na kwestie ubraniowe, jego ojciec coraz mniej czytał i nie zdawał się interesować niczym szczególnym. Według dyrektorki domu spokojnej starości był „umiarkowanie zintegrowany", co prawdopodobnie oznaczało, że w zasadzie z nikim nie rozmawiał. W tej chwili pracowicie przeżuwał prosiaka z mniej więcej takim wyrazem twarzy, jakby chodziło o kawałek gumy; nic nie wskazywało, że ma zamiar przerwać przedłużającą się ciszę, a Jed (nie powinien był brać gewűrztraminera do ostryg, zrozumiał to już w momencie składania zamówienia, białe wino zawsze mieszalo mu w głowie) gorączkowo poszukiwał czegokolwiek, co mogłoby przypominać temat do rozmowy.
(...) Prawdopodobnie przez analogię podejrzewamy starszych ludzi o jakieś szczególne łakomstwo, bo staramy sic sami siebie przekonać, że przynajmniej tyle im pozostało, podczas gdy w większości wypadków przyjemności podniebienia z biegiem czasu nieodwołalnie słabną, podobnie jak cała reszta. Zostają tylko kłopoty trawienne i rak prostaty.
Parę metrów na lewo od nich trzy osiemdziesięciolatki siedziały w skupieniu nad sałatką owocową — może w hołdzie dla zmarłych mężów. Jedna z nich wyciągnęła rękę po kieliszek szampana, ale jej dłoń opadła na stół, a pierś wzniosła się od wysiłku. Po kilku sekundach kobieta ponowiła próbę, jej ręka trzęsła się, rysy twarzy ścięła koncentracja. Jed powstrzymywał się przed interwencją, w końcu nie była to jego rola. Ani kelnera, który stał kilka metrów dalej i zatroskanym wzrokiem śledził sytuację; ta kobieta pozostawała obecnie w bezpośrednim kontakcie z Bogiem. Zapewne bliżej jej było do dziewięćdziesiątki niż osiemdziesiątki.
Aby rytuał spełnił się do końca, podano deser. Ojciec Jeda z rezygnacja, zabrał się do combru czekoladowego upieczonego zgodnie z tradycyjną recepturą cukierniczą. Koniec był już blisko. Czas biegł miedzy nimi dość dziwacznie: choć nic nie mówili, a cisza, jaka na trwałe zapadła wokół stołu, mogła mocno ciążyć, zdawało się, że minuty upływają z piorunującą prędkością. Pół godziny później, bez jakiejkolwiek myśli, która przemknęłaby mu przez głowę, Jed odprowadził ojca na postój taksówek.

Michel Houellebecq

Mapa i terytorium

niedziela, 6 grudnia 2015

Ćpuńskie wizje


A. J. zarezerwował kiedyś na rok naprzód stolik w restauracji Chez Robert. Robert to tęgi smakosz czuwający nad najlepszą kuchnią świata. Jego spojrzenie jest tak szydercze i pogardliwe, że niejeden gość chcąc mu się przypodobać, jął tarzać się w drgawkach na podłodze.
A. J. przybywa do restauracji wraz z sześcioma Indianami z Boliwii, którzy między daniami żują liście koki. Kiedy Robert pochyla się majestatycznie nad ich stolikiem, A. J. unosi wzrok i woła: “Hej, chłopcze, przynieś mi trochę keczupu!"
(Inna wersja: A. J. wyciąga z kieszeni butelkę keczupu i bryzga nim po sali).
Trzydziestu smakoszy natychmiast przestaje jeść. Słychać nawet skwierczenie sufletu. Robert ryczy gniewnie jak zraniony słoń, biegnie do kuchni i uzbraja się w tasak do mięsa. Kelner warczy groźnie, a jego twarz przybiera dziwny fioletowy odcień... Rozbija butelkę szampana “Brut", rocznik tysiąc dziewięćset dwadzieścia sześć... Pierre, szef sali, chwyta długi nóż rzeźniczy. Wszyscy trzej ścigają A. J. po restauracji, rycząc z wściekłości... Przewracają stoły, zrzucają na podłogę butelki drogich win i wspaniałe potrawy... Słychać gromkie okrzyki: “Zlinczować go!" Stary smakosz z oszalałymi, przekrwionymi oczyma mandryla sporządza katowską pętlę z czerwonego aksamitnego sznura od kotary... A. J., wzięty w dwa ognie i zagrożony co najmniej poćwiartowaniem, zgrywa swoją kartę atutową... Odrzuca głowę do tyłu i chrząka jak świnia, po czym do restauracji wpada setka wygłodzonych wieprzy, które zaczynają pożerać potrawy. Robert, tknięty apopleksją, pada na podłogę niczym ścięte drzewo; wieprze rozrywają go na strzępy. “Szkoda, że nie mogą docenić jego smaku" — mówi A. J.
Z miejscowego zakładu psychiatrycznego wychodzi brat Roberta, Paul; przejmuje restaurację i nastawia ją na tak zwaną “kuchnię transcendentalną"... Jakość potraw stopniowo spada, aż wreszcie w lokalu podaje się najgorsze świństwa, choć klienci nie protestują, sterroryzowani reputacją Chez Robert.
Przykładowe menu:
Zupa z wielbłądziej szczyny z gotowanymi glistami
Filet ze zgniłej płaszczki z wodą kolońską i pokrzywami
Supreme de Boeuf w oleju rycynowym z pikantnym sosem ze zbuków i pluskiew
Limburger flamboyant w moczu diabetyka i wydzielinie sromowej kokoty...
Klienci spokojnie wymierają na botulizm... Później w restauracji pojawia się A. J. wraz ze świtą Arabów, uchodźców z Bliskiego Wschodu. Próbuje potraw i krzyczy:
— Boże, co za świństwo! Ugotujcie tego mądralę w jego własnej urynie!
Tak oto powstała legenda A. J., czarującego kawalarza i ekscentryka... Cięcie...

William S. Burroughs

Nagi Lunch

wtorek, 24 listopada 2015

Otchłań, której niczym nie można wypełnić


To nieprawda, że Matzerath zmuszał mamę, aby znów jadła ryby. Z własnej woli, opętana jakimś tajemniczym pragnieniem, ledwie w dwa tygodnie po Wielkanocy zaczęła pochłaniać ryby w takich ilościach i zupełnie nie dbając o figurę, że Matzerath mówił: - Słuchaj, nie jedz tyle ryb, jakby cię kto zmuszał.
Ale ona zaczynała od sardynek w oliwie na śniadanie, w dwie godziny później, kiedy akurat w sklepie nie było klientów, rzucała się na skrzynkę z sobieszewskimi szprotami, na obiad żądała smażonych fląder albo dorsza w sosie musztardowym, po południu znów brała do ręki nóż do otwierania konserw: węgorz w galarecie, rolmopsy, śledzie smażone, a gdy Matzerath wzbraniał się przed usmażeniem czy ugotowaniem ryby na kolację, nie traciła słów, nie wymyślała, wstawała spokojnie od stołu i wracała ze sklepu z kawałkiem wędzonego węgorza, nam zaś przechodził apetyt, bo ona oskrobywała skórę węgorza z wierzchu i od środka z resztek tłuszczu i w ogóle jadła rybę już tylko nożem. W ciągu dnia kilka razy zbierało jej się na wymioty. Matzerath był zaniepokojony:
- Może jesteś w ciąży albo co?
- Nie wygaduj takich rzeczy - mówiła wtedy mama, jeśli w ogóle coś mówiła, a gdy którejś niedzieli babka Koljaiczkowa, kiedy na stół wjechały pływające w majowym maśle świeże węgorze z młodymi ziemniakami, plasnęła dłonią między talerze i zawołała: - Gadajże, Agnieszko, co z tobą jest? Czemu rybę jesz, jak ci nie służy, nie gadasz nic, tylko robisz, jakby w ciebie diabeł wstąpił! - Mama tylko potrząsnęła głową, odsunęła ziemniaki na bok, unurzała węgorza w majowym maśle i jadła niewzruszenie, jakby musiała wykonać zadanie na pilność. Jan Broński nie mówił nic. Gdy raz zaskoczyłem ich we dwoje na kozetce, trzymali się wprawdzie za ręce, jak zwykle, i mieli ubranie w nieładzie, ale uderzyły mnie zapłakane oczy Jana i apatia mamy, która jednak nagle zmieniła się w coś przeciwnego. Zerwała się, chwyciła mnie, podniosła, przytuliła, ukazała mi otchłań, której chyba niczym, także mnóstwem smażonych, gotowanych, marynowanych i wędzonych ryb, nie można było wypełnić.
W parę dni później widziałem, jak w kuchni nie tylko rzuciła się na codzienne, przeklęte sardynki w oliwie, lecz także zlała oliwę z kilku starszych puszek, które zachowała, na małą patelnię, podgrzała breję na gazie i wypiła, podczas gdy mnie, który stałem w kuchennych drzwiach, ręce opadły z bębenka.  

Günter Grass

Blaszany bębenek

niedziela, 11 października 2015

Amerykański splendor



W redakcji „Dnia Kobiety" na stole bankietowym stały talerze z połówkami awokado, nafaszerowanymi sałatką z krabów w majonezie, wielkie półmiski z różową polędwicą i zimną kurą oraz tu i ówdzie kryształowe miseczki wypełnione po brzegi czarnym kawiorem. Ponieważ nie zdążyłam zjeść śniadania w kafeterii hotelowej i tylko szybko wypiłam filiżankę przeparzonej kawy, miałam niesmak w ustach, a jednocześnie byłam głodna jak wilk.
Przed moim przyjazdem do Nowego Jorku nie jadłam ani razu w prawdziwej restauracji. Nie liczę, oczywiście, przydrożnych zajazdów firmy Howard Johnson, gdzie z reguły zamawiałam hamburgery, frytki i koktajl mleczno-waniliowy. Bywałam tam z takimi osobami jak Buddy Willard. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale najbardziej na świecie kocham dobre jedzenie. Mogę jeść, ile wlezie, i nigdy nie tyję. Z wyjątkiem jednego krótkiego okresu waga moja nie zmieniła się od dziesięciu lat.
Moje ulubione potrawy zawierają dużo masła, śmietany i sera. W Nowym Jorku byłyśmy co dzień zapraszane do najdroższych restauracji zarówno przez różne osoby z magazynu, jak i przez najrozmaitszych znanych literatów. Nabrałam takiego zwyczaju: przeczytawszy uważnie olbrzymią, ręcznie wypisaną kartę – najmniejszy talerzyk zielonego groszku kosztował tam pięćdziesiąt, sześćdziesiąt centów – wybierałam najdroższe, najbardziej obfite i tuczące dania.
Wiedziałam, że wszyscy ci ludzie zapraszają nas na koszt swoich firm, więc nie miałam wyrzutów sumienia. Jadłam bardzo szybko, żeby ci nieszczęśnicy, którzy szalenie dbali o swoją linię i z reguły jadali jakieś sałatki, popijając sokiem z grapefruita, nie musieli na mnie czekać. Nie spotkałam w Nowym Jorku chyba ani jednej osoby, która by nie była na jakiejś odchudzającej diecie.(...)
Godzina poprzedzająca uroczysty obiad zeszła nam na wizytowaniu eksperymentalnej kuchni magazynu. „Dzień Kobiety" był miesięcznikiem kobiecym, poświęcającym całe kolumny reklamie i opisom cudownych dań, fotografowanych w technikolorze. Każdy numer miał główny temat i zajmował się sztuką kulinarną jakiegoś kraju czy rejonu. Prowadzono nas z jednej wspaniale wyposażonej kuchni do drugiej, demonstrowano, jakie trudności kryje w sobie fotografowanie chociażby zwykłego tortu z lodami. Silne światła rozpuszczają lody, trzeba je więc podtrzymywać od tyłu co chwilę zmienianymi wykałaczkami.
Widok tych wszystkich potraw przyprawiał mnie o zawrót głowy. Wprawdzie karmiono nas w domu do syta, ale moja babka była kobietą szalenie oszczędną i przeważnie robiła klopsy albo gulasz, a na dodatek mówiła w momencie, kiedy przełykaliśmy pierwszy kęs:
– Mam nadzieję, że wam smakuje. To mięso kosztuje czterdzieści jeden centów za funt.
Miałam czasem wrażenie, że jem pieniądze, a nie obiad niedzielny.
Gdy stałyśmy przed naszymi nakryciami, wysłuchując powitalnego przemówienia, pochyliłam głowę i intensywnie studiowałam miseczki z kawiorem. Jedna z nich ustawiona była strategicznie pomiędzy nakryciem moim i Doreen.
Stwierdziłam, że sytuacja jest dobra. Dziewczyna siedząca naprzeciwko nie sięgnie po kawior z powodu ogromnej wazy, pełnej marcepanowych owoców, stanowiącej dekorację stołu, a siedząca po mojej prawej ręce Betsy jest zbyt dobrze wychowana, żeby zażądać swej porcji, jeśli przysunę kawior do siebie. Poza tym zauważyłam na prawo od Betsy drugą miseczkę z kawiorem. Jeżeli chce, to niech się częstuje z tamtej.
Mieliśmy z dziadkiem taki jeden żarcik. Ale najpierw powiem, że dziadek był kelnerem w wytwornym podmiejskim klubie, niedaleko mojego rodzinnego miasteczka. Co niedziela babka jechała po niego samochodem i przywoziła go do domu na wolny poniedziałek. Brat i ja towarzyszyliśmy jej na zmianę. Dziadek podawał nam kolację klubową, obsługując nas równie starannie jak swoich płatnych gości. Z przyjemnością częstował mnie różnymi frykasami i tak mając zaledwie dziewięć lat, pasjami lubiłam jadać zimną kartoflankę, zwaną vichyssoise, kawior i pastę z anchois.
A żarcik był taki. Moim prezentem ślubnym od dziadka miała być kolosalna miska kawioru, tak żebym się mogła raz w życiu najeść do syta moją ulubioną potrawą. Był to jednakże tylko żart, przede wszystkim dlatego, że nie zamierzałam w ogóle wychodzić za mąż, dziadka zaś nie stać by było na tak kosztowny prezent, chyba że włamałby się do klubowej lodówki i uciekł z walizką pełną kawioru.
Wśród powszechnego brzęku sztućców, szklanek i porcelany starannie wyłożyłam talerz plastrami zimnej kury, po czym posmarowałam je tak grubo kawiorem, jakby to były powidła. Następnie zwijałam plaster mięsa tak, żeby kawior nie mógł wypłynąć, brałam go do ręki i zajadałam.
Odkryłam, po dłuższych zresztą trudnościach z łyżkami i widelcami, że najlepiej jeść, jak się człowiekowi żywnie podoba, ale za to z wielką pewnością siebie oraz z dużą dozą arogancji, jak gdyby się doskonale wiedziało, co należy robić, ale miało to w głębokiej pogardzie. Nikomu nie wpadnie nawet do głowy, że jest się źle wychowaną osobą albo że się ma złe maniery. Po prostu zyskuje się opinię osoby oryginalnej i zabawnej.
Nauczyłam się tego podczas obiadu ze słynnym poetą, na który zaprosiła mnie Jotka. Poeta miał na sobie okropną, wymiętą i wyplamioną marynarkę tweedową, szare spodnie, koszulkę polo w czerwono-niebieską kratkę, restauracja była niezwykłe wytworna, z fontanną i kryształowymi żyrandolami, a wszyscy pozostali goście ubrani byli w ciemne garnitury i nieskazitelnie białe koszule.
Poeta jadł sałatę palcami, listek po listku i przez cały czas mówił do mnie o tym, że przyroda jest antytezą
sztuki. Nie mogłam oderwać oczu od jego krótkich, białych paluchów, które przenosiły z salaterki poety do ust poety ociekające oliwą i octem listki sałaty. Po chwili byłam zupełnie przekonana, że jedzenie sałaty palcami jest jedynym naturalnym i sensownym sposobem. Tak sugestywna była osobowość tego człowieka.
Żadna z redaktorek „Dnia Kobiety" nie siedziała blisko, Betsy zaś była dziewczyną miłą i łagodną, nie przepadała poza tym za kawiorem, więc nabierałam coraz większej pewności siebie. Skończyłam pierwszą porcję kury z kawiorem i nałożyłam sobie drugą. Potem zabrałam się do sałatki z krabów.


Sylvia Plath


Szklany klosz