niedziela, 11 października 2015

Amerykański splendor



W redakcji „Dnia Kobiety" na stole bankietowym stały talerze z połówkami awokado, nafaszerowanymi sałatką z krabów w majonezie, wielkie półmiski z różową polędwicą i zimną kurą oraz tu i ówdzie kryształowe miseczki wypełnione po brzegi czarnym kawiorem. Ponieważ nie zdążyłam zjeść śniadania w kafeterii hotelowej i tylko szybko wypiłam filiżankę przeparzonej kawy, miałam niesmak w ustach, a jednocześnie byłam głodna jak wilk.
Przed moim przyjazdem do Nowego Jorku nie jadłam ani razu w prawdziwej restauracji. Nie liczę, oczywiście, przydrożnych zajazdów firmy Howard Johnson, gdzie z reguły zamawiałam hamburgery, frytki i koktajl mleczno-waniliowy. Bywałam tam z takimi osobami jak Buddy Willard. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale najbardziej na świecie kocham dobre jedzenie. Mogę jeść, ile wlezie, i nigdy nie tyję. Z wyjątkiem jednego krótkiego okresu waga moja nie zmieniła się od dziesięciu lat.
Moje ulubione potrawy zawierają dużo masła, śmietany i sera. W Nowym Jorku byłyśmy co dzień zapraszane do najdroższych restauracji zarówno przez różne osoby z magazynu, jak i przez najrozmaitszych znanych literatów. Nabrałam takiego zwyczaju: przeczytawszy uważnie olbrzymią, ręcznie wypisaną kartę – najmniejszy talerzyk zielonego groszku kosztował tam pięćdziesiąt, sześćdziesiąt centów – wybierałam najdroższe, najbardziej obfite i tuczące dania.
Wiedziałam, że wszyscy ci ludzie zapraszają nas na koszt swoich firm, więc nie miałam wyrzutów sumienia. Jadłam bardzo szybko, żeby ci nieszczęśnicy, którzy szalenie dbali o swoją linię i z reguły jadali jakieś sałatki, popijając sokiem z grapefruita, nie musieli na mnie czekać. Nie spotkałam w Nowym Jorku chyba ani jednej osoby, która by nie była na jakiejś odchudzającej diecie.(...)
Godzina poprzedzająca uroczysty obiad zeszła nam na wizytowaniu eksperymentalnej kuchni magazynu. „Dzień Kobiety" był miesięcznikiem kobiecym, poświęcającym całe kolumny reklamie i opisom cudownych dań, fotografowanych w technikolorze. Każdy numer miał główny temat i zajmował się sztuką kulinarną jakiegoś kraju czy rejonu. Prowadzono nas z jednej wspaniale wyposażonej kuchni do drugiej, demonstrowano, jakie trudności kryje w sobie fotografowanie chociażby zwykłego tortu z lodami. Silne światła rozpuszczają lody, trzeba je więc podtrzymywać od tyłu co chwilę zmienianymi wykałaczkami.
Widok tych wszystkich potraw przyprawiał mnie o zawrót głowy. Wprawdzie karmiono nas w domu do syta, ale moja babka była kobietą szalenie oszczędną i przeważnie robiła klopsy albo gulasz, a na dodatek mówiła w momencie, kiedy przełykaliśmy pierwszy kęs:
– Mam nadzieję, że wam smakuje. To mięso kosztuje czterdzieści jeden centów za funt.
Miałam czasem wrażenie, że jem pieniądze, a nie obiad niedzielny.
Gdy stałyśmy przed naszymi nakryciami, wysłuchując powitalnego przemówienia, pochyliłam głowę i intensywnie studiowałam miseczki z kawiorem. Jedna z nich ustawiona była strategicznie pomiędzy nakryciem moim i Doreen.
Stwierdziłam, że sytuacja jest dobra. Dziewczyna siedząca naprzeciwko nie sięgnie po kawior z powodu ogromnej wazy, pełnej marcepanowych owoców, stanowiącej dekorację stołu, a siedząca po mojej prawej ręce Betsy jest zbyt dobrze wychowana, żeby zażądać swej porcji, jeśli przysunę kawior do siebie. Poza tym zauważyłam na prawo od Betsy drugą miseczkę z kawiorem. Jeżeli chce, to niech się częstuje z tamtej.
Mieliśmy z dziadkiem taki jeden żarcik. Ale najpierw powiem, że dziadek był kelnerem w wytwornym podmiejskim klubie, niedaleko mojego rodzinnego miasteczka. Co niedziela babka jechała po niego samochodem i przywoziła go do domu na wolny poniedziałek. Brat i ja towarzyszyliśmy jej na zmianę. Dziadek podawał nam kolację klubową, obsługując nas równie starannie jak swoich płatnych gości. Z przyjemnością częstował mnie różnymi frykasami i tak mając zaledwie dziewięć lat, pasjami lubiłam jadać zimną kartoflankę, zwaną vichyssoise, kawior i pastę z anchois.
A żarcik był taki. Moim prezentem ślubnym od dziadka miała być kolosalna miska kawioru, tak żebym się mogła raz w życiu najeść do syta moją ulubioną potrawą. Był to jednakże tylko żart, przede wszystkim dlatego, że nie zamierzałam w ogóle wychodzić za mąż, dziadka zaś nie stać by było na tak kosztowny prezent, chyba że włamałby się do klubowej lodówki i uciekł z walizką pełną kawioru.
Wśród powszechnego brzęku sztućców, szklanek i porcelany starannie wyłożyłam talerz plastrami zimnej kury, po czym posmarowałam je tak grubo kawiorem, jakby to były powidła. Następnie zwijałam plaster mięsa tak, żeby kawior nie mógł wypłynąć, brałam go do ręki i zajadałam.
Odkryłam, po dłuższych zresztą trudnościach z łyżkami i widelcami, że najlepiej jeść, jak się człowiekowi żywnie podoba, ale za to z wielką pewnością siebie oraz z dużą dozą arogancji, jak gdyby się doskonale wiedziało, co należy robić, ale miało to w głębokiej pogardzie. Nikomu nie wpadnie nawet do głowy, że jest się źle wychowaną osobą albo że się ma złe maniery. Po prostu zyskuje się opinię osoby oryginalnej i zabawnej.
Nauczyłam się tego podczas obiadu ze słynnym poetą, na który zaprosiła mnie Jotka. Poeta miał na sobie okropną, wymiętą i wyplamioną marynarkę tweedową, szare spodnie, koszulkę polo w czerwono-niebieską kratkę, restauracja była niezwykłe wytworna, z fontanną i kryształowymi żyrandolami, a wszyscy pozostali goście ubrani byli w ciemne garnitury i nieskazitelnie białe koszule.
Poeta jadł sałatę palcami, listek po listku i przez cały czas mówił do mnie o tym, że przyroda jest antytezą
sztuki. Nie mogłam oderwać oczu od jego krótkich, białych paluchów, które przenosiły z salaterki poety do ust poety ociekające oliwą i octem listki sałaty. Po chwili byłam zupełnie przekonana, że jedzenie sałaty palcami jest jedynym naturalnym i sensownym sposobem. Tak sugestywna była osobowość tego człowieka.
Żadna z redaktorek „Dnia Kobiety" nie siedziała blisko, Betsy zaś była dziewczyną miłą i łagodną, nie przepadała poza tym za kawiorem, więc nabierałam coraz większej pewności siebie. Skończyłam pierwszą porcję kury z kawiorem i nałożyłam sobie drugą. Potem zabrałam się do sałatki z krabów.


Sylvia Plath


Szklany klosz

poniedziałek, 5 października 2015

Ciężkie przeżycie


Niski stolik stał już nakryty, wokół niego leżały ułożone materace. As-Sajjid wszedł i usiadł po turecku na głównym miejscu, a potem kolejno weszli trzej synowie, Jasin usiadł po prawej stronie ojca, Fahmi po lewej, a Kamal naprzeciwko. Siedzieli grzecznie z pokornie spuszczonymi głowami jak w meczecie w czasie modlitwy. W tej chwili wszyscy byli równi; sekretarz szkoły An-Nahhasina, student Wydziału Prawa i uczeń szkoły Chalila Agi. Żaden z nich nie miał odwagi spojrzeć w twarz ojca. Co więcej, w jego obecności unikali wymieniania spojrzeń między sobą, żeby żaden z nich nie uśmiechnął się czasem, narażając się na straszny, nie do zniesienia gniew As-Sajjida. Ojca spotykali tylko w czasie śniadania. Wracali do domu po południu, już po wyjściu As-Sajjida do sklepu pó poobiedniej sjeście, a kiedy po północy powracał z hulanki, już spali. Śniadanie, mimo że trwało krótko, było dla nich ciężkim przeżyciem. Zmuszeni byli do wojskowego wręcz reżimu, a sparaliżowani strachem popełniali błędy i niezręczności i myśleli tylko o tym, jak się ich ustrzec. W ogóle śniadanie odbywało się w atmosferze, która odbierała im apetyt i przyjemność jedzenia. Nic dziwnego, bowiem As-Sajjid zaczynał je od tego, że krótką chwilę, zanim matka weszła z tacą, poświęcał na lustrowanie synów krytycznym okiem. A niech tylko spostrzegł jakieś uchybienie, choćby najmniejsze, jakąś plamkę na ubraniu, wylewał potok obelg i zniewag. Czasami pytał Kamala surowo: „Umyłeś ręce?”, a kiedy chłopiec odpowiedział twierdząco, rozkazywał: „Pokaż!”, i chłopiec rozpościerał dłonie, przełykał ze strachu ślinę, a ojciec, zamiast go ośmielić, pochwalić za czystość, jeszcze groził: „Gdybyś kiedy zapomniał umyć ręce przed jedzeniem, to ci je utnę.” Albo pytał Fahmiego: „Czy ten sukinsyn się uczy?” I Fahmi wiedząc doskonale, o kogo chodzi, bo „sukinsyn” w ustach As-Sajjida to przydomek Kamala, odpowiadał, że Kamal starannie odrabia lekcje. Prawdą było bowiem, że spryt i inteligencja chłopca, które często wywoływały gniew ojca, szły w parze z pracowitością i pilnością, o czym świadczyły jego sukcesy w szkole. Ale As-Sajjid wymagał od swoich synów ślepego posłuszeństwa, co było trudne do zniesienia dla chłopca, który zabawę przedkładał nad jedzenie, dlatego komentował gniewnie odpowiedź Fahmiego: „Posłuszeństwo jest ważniejsze niż nauka”, po czym odwracał się do Kamala i mówił ze złością: „Zapamiętaj to, ty sukinsynu!”  
Matka wniosła wielką tacę z jedzeniem, postawiła ją na stole, a sama wycofała się pod ścianę, koło stolika, na którym postawiła dzban. Czekała gotowa na każde skinienie. Pośrodku miedzianej błyszczącej tacy stał wielki półmisek pełny fulu z jajkami, przysmażonego na tłuszczu. Po jednej jego stronie leżał gorący chleb, po drugiej ustawione rzędem małe talerzyki z serem, cytryną, marynowaną papryką, szattą, solą i czarnym pieprzem. Brzuchy braci falowały z żądzy jedzenia, ale siedzieli nieruchomo udając, że nie widzą tej wspaniałej tacy, tak jakby jej radosny widok wcale ich nie poruszył. Dopiero kiedy As-Sajjid wziął chleb, połamał go i wymamrotał „jedzcie”, ręce wyciągnęły się w porządku, według wieku: Jasin, Fahmi i Kamal, i zaczęli jeść grzecznie i w zawstydzeniu. Mimo że AsSajjid pożerał jedzenie w wielkich ilościach i w pośpiechu, a szczęki jego pracowały szybko i bez przerwy, jak maszyna, mimo że pakował do ust wszystko naraz, ful, jajka, ser, marynowaną paprykę, marynowaną cytrynę, miażdżył to i szybko połykał, podczas gdy jego palce przygotowywały kęs następny, oni jedli powoli, nie spiesząc się, chociaż ta powolność dużo ich kosztowała i zupełnie nie odpowiadała ich gorącym naturom. Nikogo nie ominęła ostra uwaga ojca lub choćby groźne spojrzenie, kiedy któryś z braci zrobił coś nieodpowiedniego przez nieuwagę, zapomniał się w momencie słabości i zlekceważył coś, czego wymagała grzeczność i dobre wychowanie. Zwłaszcza Kamal się niepokoił, bo on najbardziej bał się ojca.
O ile bracia narażeni byli najwyżej na wymysły i besztanie, jemu dostawały się w najlepszym wypadku kopniaki i policzki. Dlatego jadł śniadanie uważnie i pełen niepokoju, rzucając ukradkowe spojrzenia na półmiski i na jedzenie, które szybko z nich znikało, a w miarę jak znikało, rósł jego niepokój. Czekał ze strachem, kiedy będzie widać, że ojciec ma już dosyć, że zabrakło mu miejsca w żołądku. Bo mimo że ojciec pożerał z wielką szybkością ogromne ilości różnych potraw, Kamal wiedział z doświadczenia, że największym zagrożeniem dla półmisków, a co za tym idzie i dla niego samego, są bracia. As-Sajjid bowiem jadł szybko i szybko się nasycał, natomiast bracia, tuż po odejściu ojca od stołu, zaczynali prawdziwą bitwę o to, co zostało, i nie odeszli, dopóki nie opróżnili talerzy ze wszystkiego, co się tylko dało zjeść. Dlatego zaledwie As-Sajjid zdążył wstać i wyjść z pokoju, Kamal zawijał rękawy i jak szalony rzucał się na stół, jedną ręką zgarniając co się dało z półmiska, drugą z małych talerzyków. Ale jego wysiłki nie zawsze odnosiły skutek z powodu zachłanności braci, więc uciekał się do podstępu, jak zawsze w sytuacji, która zagrażała jego bezpieczeństwu. Po prostu prychał i pluł na talerze i wtedy bracia wycofywali się patrząc na niego wściekłym wzrokiem i w końcu wychodzili z pokoju pękając ze śmiechu, a jemu spełniało się poranne marzenie: żeby zostać przy stole samemu.

Nadżib Mahfuz

Opowieści starego Kairu