środa, 5 sierpnia 2015

Sześć kropli octu



Mój towarzysz drżał; wierzył w najbardziej gorzki i najgłupszy przesąd: że nędznie ubrani ludzie są groźni. W każdym razie groźniejsi niż ubrani dostatnio. Powinien by w barze hotelu Shelbourne w Dublinie drżeć co najmniej tak silnie, jak tu, na tyłach King John's Castie w Limericku. Ach niechby ci tutaj byli groźniejsi, niechby byli tak groźni jak tamci, co wyglądają tak niegroźnie w barze hotelu Shelbourne. Właśnie w jednej z jadłodajni gospodyni rzuca się na chłopca, który kupił frytki za dwadzieścia fenigów i jej zdaniem nalał na nie za dużo octu ze stojącej na stole butelki.
- Ty łajdaku, chcesz mnie zrujnować?
Czy chłopiec rzuci frytki w twarz tej kobiety? Nie – milczy, odpowiadają tylko świsty w jego dyszącej dziecięcej klatce piersiowej, przeciągłe świsty, wydobywające się ze słabych organów jego płuc. Czy Swift nie napisał ponad trzysta lat temu, w roku 1729, swojej najbardziej gorzkiej satyry „Skromnej propozycji zapobieżenia, aby dzieci ubogich Irlandczyków stawały się ciężarem dla rodziców albo dla kraju”, w której podsuwał rządowi myśl, aby szacowaną na 120 000 rocznie liczbę noworodków zaoferować jako danie bogatym Anglikom. Dokładny, potworny opis projektu, mającego służyć paru celom, między innymi zmniejszeniu liczby papistów. Spór o sześć kropli octu jeszcze się nie skończył, gospodyni podnosi jeszcze groźnie rękę, przeciągłe świsty wydobywają się z piersi chłopca. Obojętni świadkowie mijają ich, pijani zataczają się, dzieci z książeczkami do nabożeństwa biegną, żeby nie spóźnić się na nabożeństwo. Ale nadchodzi już zbawca: wysoki, tęgi, gąbczasty, pewno krew mu leciała z nosa, bo twarz wokół ust i nosa pokrywały ciemne plamy: i on zszedł już ze szczebla agrafki na szczebel sznurka; na buty już mu go nie starczyło, człapały rozdziawionymi nosami. Podszedł do kobiety, złożył jej ukłon, udał, że ja całuje w rękę, wyciągnął z kieszeni banknot dziesięcioszylingowy, podał - przestraszona kobieta przyjęła go – i powiedział uprzejmie
– Czy wolno mi prosić, szanowna pani, aby pani uznała te dziesięć szylingów za równowartość sześciu kropli octu?
W ciemności za King John’s Castle zapadło milczenie, potem pokrwawiony człowiek odezwa! się cichym głosem:
– Poza tym czy wolno mi zwrócić uwagę pani, że już czas na wieczorne nabożeństwo? I proszę przekazać proboszczowi ode mnie pełne szacunku pozdrowienia.
Mężczyzna oddalił się, przestraszony chłopiec uciekł, gospodyni została sama. Nagie łzy zaczęły jej spływać po twarzy i z krzykiem wpadła do domu, jeszcze kiedy drzwi się za nią zatrzasnęły, słychać było ten krzyk, Ocean nie podniósł jeszcze poziomu swoich dobroczynnych wód, mury stały jeszcze nagie i brudne, a mewy były nie dość białe. King John's Castle rysował się ponuro w ciemności, osobliwa budowla, która trafiła między koszarowe kamienice z lat dwudziestych, i te kamienice z dwudziestego wieku wyglądały na bardziej walące się niż King John’s Castie z trzynastego wieku; mętne światło słabych żarówek nie mogło sobie poradzić z masywnym cieniem zamku, wszystko zalewała kwaśna ciemność.
Dziesięć szylingów za sześć kropli octu! Kto poezję przeżywa zamiast ją pisać, ten. płaci dziesięć tysięcy procent odsetek. Gdzie był ciemnolicy, pokrwawiony pijak, któremu wystarczyło jeszcze sznurka na przepasanie kurtki, ale nie wystarczyło go na buty? Czy rzucił się do Shannonu, do bulgocącego, szarego przesmyku. między dwoma mostami, który służył mewom jako bezpłatny tor do zjeżdżania? Krążyły jeszcze w ciemności, opuszczały się na szate wody, od mostu do mostu, ulatywały, aby powtórzyć zabawę; bez końca, nienasycone. Z kościołów rozbrzmiewały śpiewy, intonacje, taksówki zwoziły gości z lotniska Shannon, zielone autobusy kolebały się w szarej ciemności, ciemne, gorzkie piwo płynęło za zasłoniętym oknami knajp.


Heinrich Böll


Dziennik irlandzki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz