niedziela, 23 sierpnia 2015

Kilometry od siebie


Żadne z nich nie miało ochoty na obiad; jednak kucharz, pragnąc okazać, że dorasta do sytuacji, sfabrykował olbrzymią ilość rizotta, która wypełniła michę na środku stołu. Wokół stały zbyt liczne półmiseczki z dodatkami: smażone banany, papryka, orzeszki ziemne, paw-paw, ćwiartki pomarańcz. Mieli wrażenie, że siedzą o kilometry od siebie, przedzieleni rozłogami półmisków. Jedzenie stygło im na talerzach i właściwie nie było o czym mówić; tylko: „nie jestem głodny”, „spróbuj choć trochę”, „nie mogę nic przełknąć”, „przed podróżą trzeba porządnie zjeść”, nie kończąca się przyjacielska zwada o jedzenie. Ali wchodził i wychodził usługując jak figurka na zegarze, która zapowiada bicie godzin. Obojgu wydawało się okropne, że będą zadowoleni, kiedy rozłąka stanie się zupełna. Będą mogli, gdy skończy się to nędzne pożegnanie, wziąć się do nowego życia, które znowu wykluczy zmianę.

Graham Greene

Sedno sprawy

wtorek, 18 sierpnia 2015

Prawdziwa żydowska kuchnia


Przyprowadził ją do domu, jak twierdził, na "prawdziwą żydowską kuchnię". Przez kilka tygodni paplał o nowej kasjerce gojce (mdłej brzyduli – jak mówił – chodzącej w łachach), która od pierwszego dnia pracy w biurze Towarzystwa na Boston i Okręg Północno-Wschodni wciąż go zadręczała, tak przynajmniej opowiadał bez końca, prośbą o poznanie prawdziwej żydowskiej kuchni. Wreszcie matka nie wytrzymała.
– No to już ją przyprowadź. Jak jej tak bardzo tego brakuje do szczęścia, mogę ją poczęstować.
Może ojciec nie spodziewał się takiego obrotu spraw?
Kto wie?
W każdym razie tamta poznała najprawdziwszą żydowską kuchnię. Nie przypominam sobie, żebym przez całe życie słyszał tyle razy słowo "żydowski" w ciągu jednego wieczora, a niech mi pan wierzy, że należę do osób nieźle osłuchanych z tym słowem. – Annę, to prawdziwa żydowska siekana wątróbka. Czy jadła pani kiedyś prawdziwą żydowską siekaną wątróbkę? Zapewniam panią, że moja żona robi najprawdziwszą w świecie. Proszę, i do tego chleb. Prawdziwy żydowski chleb razowy, z ziarnami zboża. O właśnie, Annę, świetnie pani sobie radzi, prawda, Sophie, że jak na pierwszy raz świetnie sobie radzi? Otóż to, proszę wziąć kromkę prawdziwego żydowskiego razowca, teraz proszę nabrać na widelec dużą porcję prawdziwej żydowskiej siekanej wątróbki – i tak dalej aż do galaretki. – Tak, tak, Annę, galaretka też jest koszerna, a jakże, jak najbardziej... ale skąd, nie ma mowy o śmietance do kawy, skoro się przedtem jadło mięso, cha, cha. Aleks, słyszysz, o co Annę prosiła...?
Trelemorele, tatusiu kochany, mnie po dwudziestu pięciu latach przyszło do głowy pytanie (wprawdzie nie mam najmniejszego dowodu, nigdy też dotąd nie wyobrażałem sobie, że ojciec jest zdolny do minimalnego bodaj naruszenia praw domowych... ale skoro już naruszenie praw tak mnie fascynuje), na widowni zrodziło się pytanie – dlaczego w ogóle przyprowadziłeś sziksę do domu? Bo nie mogłeś pogodzić się z myślą, że jakaś Aryjka przeżyje życie nie zjadłszy na deser żydowskiej galaretki? Czy też dlatego, że nie mogłeś dalej żyć bez żydowskiej spowiedzi? Nie konfrontując żony z obiektem swojego przestępstwa, żeby cię mogła oskarżać, karcić, upokarzać, wreszcie ukarać, a zatem upuścić raz na zawsze krew z twoich zakazanych namiętności! Oto prawdziwy żydowski desperat, mój ojciec.

Philip Roth

Kompleks Portnoya

wtorek, 11 sierpnia 2015

Z zaciśniętym gardłem



Z salonu dobiegał czyniony przez krewnych hałas, który był mu miły jak nigdy dotąd. W odległym szumie usłyszał lekkie trzaskanie albo stłumione klaśnięcia, które rzecz dziwna, zamiast go rozdrażnić wzbudziły w nim niejasną tęsknotę.
Kiedy wstał i otworzył drzwi salonu, zrozumiał, co to za odgłosy. W kuchni po drugiej stronie korytarza jego trzy siostry wałkowały, przy pomocy służących, ciasto. Wyglądasz na zdziwionego kuzynie, powiedział jeden z gości. Zapomniałeś że pojutrze są twoje urodziny?
Jedne z sióstr, z rękami po łokcie ubielonymi mąką podeszła i go objęła. Odpocząłeś, kochany? Robimy bakławę, jakiej nigdy w życiu nie jadłeś.
Jeszcze nie całkiem przytomny po głębokim śnie patrzył na białe warstwy ciasta, ułożone jedna na drugą, jak robiono to kiedyś w przeddzień wesela w wielkim domu na wsi. Zupełnie zapomniał o urodzinach, podobnie jak o wielu rzeczach podczas tej złowrogiej zimy.
Poprosił o szklankę wody, a potem odwrócił się znowu, by popatrzeć na warstwy ciasta, jakby nie mógł się nasycić ich widokiem. (...)
Przy stole podczas obiadu zapanowało nieoczekiwane ożywienie. Wzniesiono okolicznościowe toasty, złożono życzenia i wtedy zdołał zapanować nad sobą. Jedynie pod koniec, kiedy chciał spróbować bakławy, stanęła mu w gardle. Jak przez mgłę przypomniały mu się słowa siostry: takiej bakławy...takiej bakławy... Próbował uniknąć dalszego ciągu, ale nie zdołał. Takiej bakławy rzeczywiście nie jadł ani on, ani żaden z jego krewnych.


Ismail Kadare


Następca

środa, 5 sierpnia 2015

Sześć kropli octu



Mój towarzysz drżał; wierzył w najbardziej gorzki i najgłupszy przesąd: że nędznie ubrani ludzie są groźni. W każdym razie groźniejsi niż ubrani dostatnio. Powinien by w barze hotelu Shelbourne w Dublinie drżeć co najmniej tak silnie, jak tu, na tyłach King John's Castie w Limericku. Ach niechby ci tutaj byli groźniejsi, niechby byli tak groźni jak tamci, co wyglądają tak niegroźnie w barze hotelu Shelbourne. Właśnie w jednej z jadłodajni gospodyni rzuca się na chłopca, który kupił frytki za dwadzieścia fenigów i jej zdaniem nalał na nie za dużo octu ze stojącej na stole butelki.
- Ty łajdaku, chcesz mnie zrujnować?
Czy chłopiec rzuci frytki w twarz tej kobiety? Nie – milczy, odpowiadają tylko świsty w jego dyszącej dziecięcej klatce piersiowej, przeciągłe świsty, wydobywające się ze słabych organów jego płuc. Czy Swift nie napisał ponad trzysta lat temu, w roku 1729, swojej najbardziej gorzkiej satyry „Skromnej propozycji zapobieżenia, aby dzieci ubogich Irlandczyków stawały się ciężarem dla rodziców albo dla kraju”, w której podsuwał rządowi myśl, aby szacowaną na 120 000 rocznie liczbę noworodków zaoferować jako danie bogatym Anglikom. Dokładny, potworny opis projektu, mającego służyć paru celom, między innymi zmniejszeniu liczby papistów. Spór o sześć kropli octu jeszcze się nie skończył, gospodyni podnosi jeszcze groźnie rękę, przeciągłe świsty wydobywają się z piersi chłopca. Obojętni świadkowie mijają ich, pijani zataczają się, dzieci z książeczkami do nabożeństwa biegną, żeby nie spóźnić się na nabożeństwo. Ale nadchodzi już zbawca: wysoki, tęgi, gąbczasty, pewno krew mu leciała z nosa, bo twarz wokół ust i nosa pokrywały ciemne plamy: i on zszedł już ze szczebla agrafki na szczebel sznurka; na buty już mu go nie starczyło, człapały rozdziawionymi nosami. Podszedł do kobiety, złożył jej ukłon, udał, że ja całuje w rękę, wyciągnął z kieszeni banknot dziesięcioszylingowy, podał - przestraszona kobieta przyjęła go – i powiedział uprzejmie
– Czy wolno mi prosić, szanowna pani, aby pani uznała te dziesięć szylingów za równowartość sześciu kropli octu?
W ciemności za King John’s Castle zapadło milczenie, potem pokrwawiony człowiek odezwa! się cichym głosem:
– Poza tym czy wolno mi zwrócić uwagę pani, że już czas na wieczorne nabożeństwo? I proszę przekazać proboszczowi ode mnie pełne szacunku pozdrowienia.
Mężczyzna oddalił się, przestraszony chłopiec uciekł, gospodyni została sama. Nagie łzy zaczęły jej spływać po twarzy i z krzykiem wpadła do domu, jeszcze kiedy drzwi się za nią zatrzasnęły, słychać było ten krzyk, Ocean nie podniósł jeszcze poziomu swoich dobroczynnych wód, mury stały jeszcze nagie i brudne, a mewy były nie dość białe. King John's Castle rysował się ponuro w ciemności, osobliwa budowla, która trafiła między koszarowe kamienice z lat dwudziestych, i te kamienice z dwudziestego wieku wyglądały na bardziej walące się niż King John’s Castie z trzynastego wieku; mętne światło słabych żarówek nie mogło sobie poradzić z masywnym cieniem zamku, wszystko zalewała kwaśna ciemność.
Dziesięć szylingów za sześć kropli octu! Kto poezję przeżywa zamiast ją pisać, ten. płaci dziesięć tysięcy procent odsetek. Gdzie był ciemnolicy, pokrwawiony pijak, któremu wystarczyło jeszcze sznurka na przepasanie kurtki, ale nie wystarczyło go na buty? Czy rzucił się do Shannonu, do bulgocącego, szarego przesmyku. między dwoma mostami, który służył mewom jako bezpłatny tor do zjeżdżania? Krążyły jeszcze w ciemności, opuszczały się na szate wody, od mostu do mostu, ulatywały, aby powtórzyć zabawę; bez końca, nienasycone. Z kościołów rozbrzmiewały śpiewy, intonacje, taksówki zwoziły gości z lotniska Shannon, zielone autobusy kolebały się w szarej ciemności, ciemne, gorzkie piwo płynęło za zasłoniętym oknami knajp.


Heinrich Böll


Dziennik irlandzki